Od blisko roku nikt nie próbował zabić Harry`ego Dresdena. Wszystko szło podejrzanie dobrze. I wtedy Mab, władczyni Zimowego Dworu sidhe, upomniała się o „drobną przysługę”…

„Tego roku zima nadeszła wcześnie. To powinno być dla mnie ostrzeżeniem”.

Harry Dresden, wyszczekany mag-detektyw w typie chandlerowskim („Ja i moja nigdy nieprzestająca kłapać gęba”), jest najlepszym przykładem na to, że nieszczęścia chodzą stadami. Kiedy zostaje zaatakowany, to na wszystkich możliwych frontach. Tym razem uganiają się za nim upadłe anioły, obłąkani zabójcy, stwory bez oczu (ale za to z zębami jak u rekina) i wielkie, złe koziołki. Nawet Mab, władczyni połowy Królestwa Elfów, to co prawda potężna, ale bardzo niebezpieczna i niepewna sojuszniczka („Była piekielnie przerażająca. Tak bardzo przerażająca, że nie potrafiłem się zdobyć na choćby jeden ironiczny docinek, a to mi się po prostu nie zdarza”).

W dziesiątej części cyklu o fantastycznych perypetiach magicznego szeryfa Chicago Jim Butcher przypomni nam kilka postaci z poprzednich tomów. Wreszcie pojawi się waleczny, malutki Toot-toot („Pizza albo śmierć!”), który zadebiutował w pierwszej części. Powrócą też Rycerze Krzyża i Rycerze Poczerniałego Denara oraz Nicodemus, Marcone, Kincaid i potężne Archiwum ukryte w ciele dziecka. Dresden będzie mógł liczyć na wsparcie swojego brata Thomasa, wampira z Białego Dworu, zniewalającego „pierwotną, nierozcieńczoną żądzą” i całkiem realną pomoc ze strony coraz lepszej w magicznym fachu uczennicy Molly („Przestań chichotać. Magowie tego nie robią. To psuje im wizerunek”). Nowe są spryciołki i huby, dokładnie tak pokręcone, jak wskazują na to ich nazwy, oraz towarzyszący Mab Grimalkin, bestia wyglądająca jak kot z piekła rodem. Mamy więc wciąż ten sam schemat (kłopoty, kłopoty, jeszcze więcej kłopotów i superplan, który pozwala się w finale z tychże kłopotów wykaraskać), te same znajome gęby i – od kilku tomów – atmosferę narastającego napięcia w związku z działaniami tajemniczej Czarnej Rady. A jednak! Wciąż czyta się to świetnie, w dużej mierze dzięki ironicznemu poczuciu humoru głównego bohatera, który między oprawionymi w skórę traktatami trzyma zbiór „Calvina i Hobbesa” i nie stroni od aluzji do popkultury:

„- Nie użyjesz mocy, magu? Aż tak bardzo starasz się ją oszczędzać? (…)

– Po prostu lubię światła chemiczne – odparłem. – Wie pani, że to one udawały krew predatora w tym filmie z Arnoldem Schwarzeneggerem?

Uśmiech zniknął z jej twarzy.

– O czym pan mówi?

– Na tym właśnie polega problem z prawie nieśmiertelnymi osobami, takimi jak pani. Nie potrafiłaby pani rozpoznać popkulturowej aluzji, nawet gdyby się do pani podkradła i umieściła embrion w pani przełyku”.

Kolejną mocną stroną „Drobnej przysługi” jest motyw śledztwa: nie wszystkie tajemnice zostają wyjaśnione, a niektóre wyjaśnienia są na tyle zaskakujące, że z zaciekawieniem śledzimy drogi, które prowadzą Dresdena do prawdy. Harry bowiem, pomimo kiepskiej opinii u Białej Rady, jest niepoprawnym (i nieprzekupnym) idealistą, za co doceni go zresztą jeden z archaniołów (ten najniebezpieczniejszy). Magiczny szeryf Chicago wciąż uparcie stoi na straży, bo przecież ktoś musi czuwać, żeby ktoś inny mógł spać. Dobra robota, Harry – po raz kolejny.

„Łatwiej i bezpieczniej jest zamknąć drzwi, siedzieć cicho i włączyć telewizor.

Wszyscy jesteśmy strusiami, a cały świat jest piaskiem”.

(O poprzednich częściach przeczytacie tutaj).