„W każdym mieszkaniu znajdował się telewizor – taki był nakaz prawny”.

Zręcznie napisana dystopia, z akcją rozgrywającą się w ponurej przyszłości – mniej więcej teraz. Ostrzeżenie przed elitaryzacją kultury (czytanie i biblioteki tylko dla wybranych, niewybredne widowiska telewizyjne dla mas), dalszym zanieczyszczaniem klimatu i pogłębianiem społecznego podziału na biednych i bogatych.

Yuval Noah Harari, bardzo popularny, choć nieco nonszalancki wobec faktów futurolog wizjoner, w głośnej książce „Homo deus. Krótka historia jutra” przewiduje, że w przyszłości przepaść między tymi, którzy mogą sobie pozwolić na wykupienie miejsca w pociągu postępu, a tymi, którzy zostaną na peronie, będzie większa niż przepaść między homo sapiens a neandertalczykami: „W XXI wieku ci, którzy pojadą pociągiem postępu, posiądą boską zdolność tworzenia i niszczenia, a ci, którzy zostaną, będą skazani na wymarcie”. Mowa tu o całej nowej klasie ludzi pozbawionych jakiejkolwiek wartości ekonomicznej i politycznej, a więc – z punktu widzenia systemu – klasie bezużytecznej i bezwartościowej. W „Uciekinierze” Stephen King pokazuje, jak takie „wymieranie” może wyglądać i na jakie wymyślne, niewyobrażalne sposoby system może wycisnąć jak cytrynę tych, którzy nie mają już nic do oddania – nic poza własnym życiem. Przerażające, ale czy niemożliwe?

Akcja książki przenosi nas do roku 2025, którego dominującym zapachem jest „dusząca woń rozkładu”. Nieprawdopodobnie wysokie skażenie powietrza sprawia, że ludzie – od starców po niemowlęta – masowo umierają na rozedmę płuc i raka. Najlepsze filtry do nosa kosztują zbyt wiele, by mogli sobie na nie pozwolić najbiedniejsi. I przedstawiciele „bezużytecznej” klasy bezradnie patrzą, jak ich dzieci umierają z powodu zwykłej grypy, ponieważ nie stać ich na leki i prawdziwą opiekę lekarską. Jedyne, co dostają od państwa, to darmowa sieć Free Vee, transmitująca brutalne teleturnieje i reality shows („Dają nam Free Vee, żeby powstrzymać nas przed wychodzeniem na ulicę. Jak pozdychamy w domach, to nie przysporzymy im niepotrzebnych kłopotów”). Udział w takim teleturnieju jest dla zdesperowanych najszybszą drogą do zdobycia pieniędzy. Dla państwa to z kolei świetny sposób na pozbycie się bezużytecznych już obywateli:

„Znowu zaczęto nadawać transmisję z jednej z gier. Nie była to gra wielkiego kalibru – zwykła codzienna zabawa zwana Dolarową Karuzelą. Przyjmowano do niej wyłącznie ludzi chorych na serce, wątrobowców, gruźlików, a niekiedy dla zabawy pozwalano wziąć w niej udział kalekom. Uczestnik dostawał dziesięć dolarów za każdą minutę, jaką wytrzymał, stojąc na obracającym się kole fortuny i gawędząc z prowadzącym. Prowadzący co dwie minuty zadawał pytanie premiowe – różne w zależności od tego, w jakiej dziedzinie gry startował uczestnik. Obecny gracz, sercowiec z Hackiensack, dostał pytanie z historii Stanów Zjednoczonych, za które otrzymywał dodatkowe pięćdziesiąt dolarów. Jeżeli uczestnik, skołowany, zdyszany, z sercem wyczyniającym w jego piersi dziwaczne harce, nie dosłyszał pytania, potrącano mu z wygranej taką samą sumę, a koło fortuny nabierało prędkości”.

Ben Richards, główny bohater książki, udaje się na eliminacje do imponującego, stupiętrowego Gmachu Gier, gdyż jego osiemnastomiesięczna córka zachorowała na grypę, a on od dawna nie ma pracy i nie stać go na leki. Po przebadaniu na wszelkie możliwe sposoby przez wszelkiego rodzaju specjalistów („Czy któryś z was mógłby rzucić okiem na moją córkę? – pomyślał z goryczą Richards”) zostaje zakwalifikowany do „Uciekiniera”, najbrutalniejszego, ale też najbardziej lukratywnego show. Reguły gry są proste: Ben ucieka, a łowcy na niego polują. Za każdą przeżytą godzinę jego rodzina dostaje 100 dolarów. Żeby nie było zbyt łatwo, uciekinier musi codziennie wysyłać do studia dwa nagrania, a „dobrzy obywatele Ameryki Północnej” dostają po sto dolców za każdą informację o miejscu jego pobytu. Nikomu dotychczas nie udało się wygrać tej gry. Richards jednak posiada dodatkowe atuty, o których organizatorzy nie mają pojęcia: jest nie tylko silny i sprawny fizycznie, ale też inteligentny i przewidujący. Bo Richards, panie i panowie, czyta książki:

„Marzył, by móc w tej chwili trzymać w dłoni książkę, ale uznał, że dobrze się stało, iż nie wziął żadnej ze sobą. Książki wzbudzały podejrzenia, zwłaszcza gdy miał je ktoś, kto pochodził z południowej dzielnicy, znad Kanału”.

„Uciekinier” zadowoli wszystkich tych, którzy od książki oczekują dobrej rozrywki na przyzwoitym poziomie, ale w dystopii Króla Grozy można znaleźć coś więcej. King, doskonały obserwator codziennego życia, podsuwa nam przed oczy sceny przerażająco dziś znajome. Czy nie jest tak, że dostęp do lekarza, zwłaszcza lekarza specjalisty, to tak naprawdę przywilej, zarezerwowany dla mieszkańców dużych miast w rozwiniętych krajach, zwłaszcza tych o grubych portfelach? Czy nie usypia się czujności ludzi telewizyjną papką, nie podsuwa im narzędzi, które skutecznie ogłupiają, izolują i dehumanizują, dzięki czemu można z nimi zrobić właściwie wszystko? Jeszcze nie mamy oddzielnych walut – dla lepszych i gorszych, mamy już jednak takie szkoły, takie dzielnice i taką opieką zdrowotną. Jeszcze nie oglądamy polowań na ludzi transmitowanych na żywo, ale już wprawiamy się w polowaniu na ludzi w mediach społecznościowych i w śledzeniu prywatnego życia na ekranach naszych telewizorów. „Uciekinier”, skupiony głównie na akcji, zaledwie sygnalizuje te problemy, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że książka powstała w 1982 roku, trudno odmówić Kingowi przenikliwości. Napisana podobno w jeden weekend powieść nie jest może historią ani złożoną, ani głęboką, jednak – napędzana gniewem ojca, którego nie było stać na lekarstwa dla syna – posiada pazur i kusi obietnicą solidnego przywalenia komuś, kto za taki stan rzeczy odpowiada.