Najnowsza powieść Artura Urbanowicza detronizuje (w moim przekonaniu) najnowszą powieść Stephena Kinga.

„Deman” Urbanowicza jest mocno osadzony we współczesnej polskiej rzeczywistości. W książce, podobnie jak w telewizji i w mediach społecznościowych, uderza prymitywny podział społeczeństwa na dwa obozy – swoich i obcych. W takim świecie nie ma miejsca na własne poglądy, konstruktywną dyskusję, racjonalne argumenty, zdrową różnorodność. Obowiązuje maksyma „kto nie z nami, ten przeciw nam” i retoryka wzmożenia wojennego. Zamiast dyskusji – bitwy, zamiast logiki – umiejętnie podsycane negatywne emocje. Powszechna bezkarność kłamstwa, podwójne standardy moralne, nowe afery niemal każdego dnia i hejt jako strategia polityczna to codzienność współczesnej Polski, a zwłaszcza Warszawy – naszego Gotham. Jesteśmy już tym wszystkim zmęczeni… ale jesteśmy też coraz bardziej wściekli.

„Wściekli na system, który karmi nas opowieściami o równych szansach i nieskończonych możliwościach, jakie przed każdym bez wyjątku się rozpościerają, a w praktyce promuje żądzę zysku, bezwzględność i darwinowskie prawo silniejszego. I przedstawia to jako wzorce wszelkich cnót. (…)

Wściekli, że pomimo retoryki, którą zewsząd słyszymy – pełnej takich słów jak demokracja, równość, wolność, miłość, współczucie, szlachetność, prawa człowieka, cywilizacja, kultura, pomoc – świat dzieli się na uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, na ludzi, którzy korzystają z dobrodziejstw cywilizacji i i tych, którzy są wszelkich dobrodziejstw pozbawieni. Na ludzi niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących. (…)

I wreszcie wściekli, że cała ta opowieść o świecie, w którym do niedawna żyliśmy, opowieść o tym, jak dobrze jest urządzony, jak każdy ma w nim swoje miejsce, jak wszyscy powinni troszczyć się o słabszych, jak doniosłe wartości mu przyświecają: że mianowicie cała ta opowieść okazuje się fałszem, mimikrą, fasadą, która ukrywa świat zgoła inny, w którym zupełnie inne rzeczy tak naprawdę się liczą”.

(Tomasz Stawiszyński „Co robić przed końcem świata”)

Gdybyśmy otrzymali nagle supermoc, dającą nam wiedzę o wszystkich politycznych machlojkach, wszystkich grzechach każdego człowieka, a do tego nadludzką sprawność i anonimowość, zapewniającą bezkarność, czy nie uleglibyśmy pokusie, by wykorzystać te zdolności i wreszcie zrobić porządek? Czy nie jesteśmy wściekli na postawionych ponad prawem polityków, którzy dyktują nam, co mamy myśleć, w co wierzyć, kogo wolno nam kochać, a kogo powinniśmy nienawidzić? Czy nie mamy dość świata, w którym najwięksi przestępcy nie ponoszą kary, a najbezczelniejsze kłamstwa wygłaszane są publicznie bez mrugnięcia okiem – i bez żadnych konsekwencji? Świata, w którym jest tyle zła, „wszechobecnego, rozpasanego, wzrastającego”, podsycanego przez ludzi wykorzystujących nasz strach do własnych celów?

Główny bohater „Demana”, Dorian, ma dość. I choć swoją supermoc zawdzięcza ukrytemu w ciele demonowi (czyli Złu), postanawia ją wykorzystać do czynienia „dobra”. W jaki sposób? Otóż rozwiązanie podsuwa mu eksperyment myślowy cynicznego Glaukona, opisany w „Państwie” Platona. Glaukon zakwestionował idealistyczne poglądy Sokratesa, dowodząc, że człowiek może być dobry jedynie wtedy, gdy zostanie do tego zmuszony, ludzie bowiem nie postępują dobrze z miłości do bliźnich, lecz ze strachu przed karą („Jego zdaniem, gdyby ktokolwiek z nas, nawet mający się za dobrego człowieka, posiadał pierścień Gygesa, mityczny atrybut zapewniający niewidzialność, szybko rzuciłby miłość w kąt i stałby się złoczyńcą”). Dorian zamierza naprawić ten postawiony na głowie świat, karząc tych, którzy na karę zasłużyli, ale dzięki swoim wpływom albo pozycji jej uniknęli. Fakt, że jest superszybki, potrafi chodzić po pionowych ścianach i czyta z ludzi jak z książek, bardzo mu to zadanie ułatwia.

„ – Chodź – Pociągnęła go w kierunku najbliższego stolika. – Poznamy się lepiej. Ale najpierw musisz postawić mi drinka.

– Trzysta dwadzieścia osiem tysięcy sześćset dziewięćdziesiąt osiem złotych – odpowiedział Dorian.

Mimo że jego podwójny głos zagłuszyła głośna muzyka, dziewczynie wyraźnie zrzedła mina.

-Słucham?

– Tyle łącznie wydali na drinki mężczyźni, którym zaproponowałaś poznajmy się lepiej – stwierdził, świdrując ją wzrokiem. Mówił bez choćby jednego zająknięcia, jakby nauczył się jej kartoteki na pamięć. – Niepostrzeżenie wrzucałaś im do pierwszych jakiś syf, po którym tracili świadomość i byli znacznie bardziej ugodowi. Zawsze płacili kartą, a wy potem mogliście powiedzieć, że robili to dobrowolnie i naćpali się jeszcze przed przyjściem do klubu”.

Jaką satysfakcję daje patrzenie na bezkarnego polityka, którego – wreszcie! – dosięga sprawiedliwość! Działalność Doriana sprawia, że warszawskie więzienia wypełniają się nieuchwytnymi dotąd przestępcami, a wpływowi ludzie o nieczystych sumieniach uciekają ze stolicy. Z braku grubych ryb Dorian bierze się za płotki – w końcu każdy, nawet najmniejszy zły uczynek musi zostać ukarany. I właśnie w tym momencie oczywista dotąd granica między dobrymi i złymi ludźmi zaczyna się zacierać: na widok Doriana (a raczej jego drugiej, „superbohaterskiej” wersji) w oczach zwykłych obywateli pojawia się strach, a w prasie i w mediach społecznościowych jest przedstawiany jako…antybohater. Czyli łotr. Choć bowiem Dorian głęboko wierzy w słuszność tego, co robi, manipulowany przez demona widzi w ludziach jedynie zło, które należy ukarać. Nie dostrzega natomiast tego, co najważniejsze: że tak naprawdę nikt z nas nie jest bez winy. Nawet on sam nie jest tu wyjątkiem. Zapomina też o najważniejszych przykazaniach religii, którą na co dzień – jako ksiądz – głosi: o miłości bliźniego, miłosierdziu, żalu za grzechy i przebaczeniu.

„Jesteśmy tylko ludźmi. Jesteśmy słabi, podatni na pokusy, szukamy dróg na skróty do celu, który zawsze wiąże się z polepszeniem naszego życia. Gdzieś tam, nie wiem gdzie, znajduje się granica, która odróżnia dobrych od złych. Naszych od obcych. Sprzymierzeńców od wrogów. Zauważcie jednak, drodzy, nieoczywistą konsekwencję tego faktu: samo istnienie granicy sprawia, że można ją dowolnie przesuwać. I tym samym definiować dobro oraz miłość według własnego uznania. Subiektywnie! Więc pytam: gdzie znajduje się twoja granica? Jaka jest twoja definicja dobra, drogi człowieku? Jaka jest twoja definicja miłości?”

„Deman” jest powieścią superbohaterską, ale wzbogaconą o rozważania, których w zachodnich historiach o superbohaterach próżno by szukać. Miłośnicy tego typu opowieści znajdą tu wszystko, co kochają: przerażających, ponadludzkich antagonistów z dobrze nakreśloną, umocowaną w polskiej historii przeszłością, niezwykłe moce, widowiskowe pościgi i starcia, oryginalne uniwersum – Demanverse, a nawet scenę po napisach. Jednak powieść Urbanowicza nie oferuje nam łatwej ucieczki od rzeczywistości – wręcz przeciwnie: zmusza nas do zanurzenia się w niej po uszy. Nauczeni tego, że dyktuje nam się, co mamy myśleć, przyzwyczajeni do przypiętych wszędzie gotowych etykietek („dobry”, „zły”, „moralny”, „niemoralny”, “swój”, “obcy”), tym razem nie dostajemy gotowych odpowiedzi. Superbohater Urbanowicza nie jest ucieleśnieniem dobra i piękna (prawdę mówiąc, po przemianie wygląda raczej paskudnie). Jego działania raz budzą nasz zachwyt, a innym razem przerażenie. Ta ambiwalencja wynika z jego niedookreśloności, zamierzonej zresztą przez autora, który nie oferuje czytelnikom łatwych rozwiązań, lecz kieruje naszą uwagę ku fundamentalnym pytaniom. Odpowiedź każdy musi znaleźć sobie sam.