Drugi tom cyklu o genialnej jedenastolatce Flawii de Luce rozpoczyna się od… pogrzebu bohaterki.

„Po raz pierwszy słuchałam żałobnej liturgii z takiej perspektywy”.

Z przerażeniem czytamy, że urodzona w 1939 roku Flawia już w roku 1950 została złożona w grobie. „To wszystko: koniec nieszczęsnej Flawii i kropka”. Na szczęście wkrótce okazuje się, że były to jedynie funeralne fantazje ekscentrycznej jedenastolatki, przerwane – ku naszej uldze – przez natrętną kawkę („Dla prymitywnej umysłowości kawki wszystko, co leży na płask na cmentarzu oznacza tylko jedno: żarcie”).

Nie zmienia to jednak faktu, że już na dzień dobry niemożliwa jedenastolatka zjeżyła mi włos na głowie. Cała Flawia.

Bohaterka „Zatrutego ciasteczka” zrobiła na mnie tak piorunujące wrażenie, że bardzo szybko sięgnęłam po kolejny tom jej przygód. Tym razem piekielna Flawia, która stara się być lepsza, zawiera znajomość z członkami objazdowej trupy teatralnej. Słynne „Zaczarowane królestwo” Ruperta Porsona przyjmuje zaproszenie miejscowego proboszcza i wkrótce Flawia pomaga Rupertowi i jego asystentce Nialli w przygotowaniu przedstawienia. Wypromowane przez BBC „Zaczarowane królestwo” jest znane w całej Anglii, jednak dziewczynka nie ma o tym pojęcia, ponieważ jej zasadniczy ojciec (zapalony filatelista) żywi przekonanie, że telewizja to paskudny wynalazek – podobnie zresztą jak telefon („Uważał ten – jak go nazywał – instrument nie tylko za zwykłą zdradę wobec idei listu, ale za jawny atak na tradycje Królewskiej Poczty w ogólności i korzystania ze znaczków pocztowych w szczególności”).

„Badyl na katowski wór” posiada wszystkie zalety części pierwszej. Tym razem rezolutna Flawia rozwiązuje aż dwie zagadki kryminalne i po raz kolejny uciera nosa inspektorowi Hewittowi. Najstarsza panna de Luce wdzięczy się dla odmiany do niemieckiego jeńca, zaś Dafi niezmiennie siedzi z nosem w książkach („Oliver Twist” Dickensa, „Narzeczona pirata” – po raz drugi, „Anatomia melancholii” Roberta Burtona, „Kopalnie króla Salomona” Haggarda i Virginia Woolf). Jak co roku letnią porą do Buckshaw zjeżdża siostra ojca, ciotka Felicity, która wciąż ma własne zęby i doskonale wie, jak nimi się posługiwać („W Londynie jest zawsze tak samo: wszędzie sadza, gołębie i Clement Attlee. Jedna przeklęta bieda goni zarazę. Powinni łapać w siatki całą tę dzieciarnię z Ogrodu Kensington i przyuczyć ją do biegania w kieracie w elektrowniach w Battersea i Bankside. Może nie wyłączano by nam tak często prądu”).

Nasza Flawia, ekskomunikowana ongiś ze skautów za nieposłuszenstwo, znowu włóczy się samopas po okolicy, odkrywając przy okazji fascynujące chemiczne „aromaty”: guanowy smród urządzonego w mrocznej wieży gołębnika, wspaniały „chemiczny zapach rozkładu” w lesie („Wędrowałam po idealnym świecie, w którym kooperacja nie była czczym sloganem”) oraz kuszącą woń puszki z wybielaczem („Czy chloran wapnia pod inną nazwą może pachnieć inaczej, mniej pociągająco?”). Wypowiedzi rezolutnej dziewczynki, bystrej obserwatorki obdarzonej genialnym umysłem, wciąż zachwycają niebanalnymi porównaniami („Na głowie miała kapelusz, który wyglądał jak czarna dziura podczas grawitacyjnego kolapsu”; „wpatrywała się w doktora oczyma ogłuszonej młotkiem kobyły”; „Wyglądało to tak, jakbym weszła do środka durszlaka, przez który jakiś olbrzym odcedza zupę na kościach”; „Las Gibbet nade mną trzymał się czubka wzgórza Gibbet jak zielona mycka”; „Zielony krajobraz, który nas otaczał, wydawał się tak archaiczny i udomowiony w porannym słońcu, jakby zdjęto go z płótna Constable`a”). „Badyl na katowski wór” przeczytałam z niekłamaną przyjemnością i z miejsca zaopatrzyłam się w kolejne części. Wygląda na to, że Alan Bradley znalazł klucz do mojego portfela – nie bez pomocy Flawii, oczywiście. 😉