„Zatrute ciasteczko” rozpoczyna serię młodzieżowych retrokryminałów, które pozytywnie wyróżniają się oryginalnymi tytułami i okładkami – ale nie tylko.

Akcja książki rozgrywa się w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku (minęło sto sześćdziesiąt lat od wydania „Elementarnych zagadnień chemii” Lavoisiera). W Wielkiej Brytanii miłościwie panuje król Jerzy VI. Przenosimy się na angielską prowincję, gdzie w sennej, malowniczej wiosce Bishop`s Lacey pod numerem 221 (tym samym, pod którym przy Baker Street mieszkał sam Sherlock Holmes) znajduje się Buckshaw, siedziba rodowa de Luców. Georgiańska posiadłość oprócz przeogromnych sypialni („mrocznych hangarów dla zeppelinów”) posiada świetnie wyposażone laboratorium chemiczne, należące niegdyś do jednego z późniejszych de Luców, Tarquina, a obecnie wykorzystywane przez główną bohaterkę, jedenastolatkę rozkochaną w chemii (“Moją szczególną pasją stały się trucizny”).

„Przypomniałam sobie – ale bez specjalnego podniecenia – jakież to śmiertelnie groźne krople można wydestylować z roślinek zgłaszanych na Wiosenny Pokaz Kwiatów: jakież to przezabawne trucizny da się uzyskać z żonkili i jakież zabójcze napary ze zwykłych narcyzów. Nawet zwyczajny cmentarny cis, uwielbiany przez poetów i zakochanych, zawiera w nasionkach i listkach dosyć toksyn, by ululać do wiecznego snu połowę mieszkańców Anglii”.

Spośród trzech córek pułkownika de Luce tylko Flawia nie pamięta matki, która zginęła w wypadku, gdy dziewczynka była malutka. Wykorzystują to dokuczające jej starsze siostry, choć uczciwie trzeba przyznać, że nasza jedenastolatka nie jest bezradnym kozłem ofiarnym (i doskonale wie, że zemsta najlepiej smakuje na zimno). Mimo że Flawia nie ma najlepszego zdania o swoim rodzeństwie, każda z sióstr posiada prawdziwy talent: siedemnastoletnia Ofelia pięknie gra na pianinie, a trzynastoletnia Dafne zamierza zostać powieściopisarką, dlatego przepisuje do starej księgi rachunkowej wyrażenia, które wpadają jej w oko podczas codziennych lektur. Zatopiona w książkach, nieobecna duchem Dafne z miejsca przypadła mi do gustu i ciągle zerkałam jej przez ramię, ciekawa, co tam teraz poczytuje („Zamczysko w Otranto” Walpole`a, „Nicholas Nickleby” i „Opowieść o dwóch miastach” Dickensa, „Pelhalm” Edwarda Bulwer-Lyttona).

Siostry de Luce dorastają właściwie pozbawione opieki. „Niewiarygodnie brytyjski” ojciec, który wciąż nie może pogodzić się ze śmiercią żony, najczęściej przebywa w swoim gabinecie, pogrążony w lekturze kolejnego numeru „Brytyjskiego Filatelisty” („Ojciec kochał znaczki bardziej od potomstwa”). Karmieniem dziewczynek zajmuje się przychodząca dwa razy dziennie pani Mullet (ona z kolei czyta powieści detektywistyczne). Niematerialne potrzeby dzieci nie są w ogóle brane pod uwagę i być może tutaj należy szukać źródła zaskakującej dojrzałości Flawii – i jej równie zaskakującego cynizmu. Wybitnie inteligentna dziewczynka jest niewiarygodnie samotna, a całe swoje serce oddaje ukochanej dziedzinie – chemii.

“- Miewam się świetnie, dziękuję – odpowiedziałam szczebiotliwie, co miało zamaskować moją wcześniejszą nieuprzejmość. – Złapał mnie deszcz.

-Właśnie widzę – rzucił. – Chyba się rozpuszczasz.

– Nie, przemokłam tylko do nitki – poprawiłam go. Jeśli chodzi o terminy chemiczne, byłam pedantyczna”.

Ta jedenastoletnia erudytka i emancypantka („Życie kobiet i tak już jest wystarczająco ciężkie bez codziennego pokrywania się włosiem”), która robi, co chce i śmiga po okolicy na swoim rowerze, starożytnej damce o dostojnym imieniu Gladys, jest narratorką doskonałą. Na jej niepowtarzalny styl składają się w równych częściach angielskie maniery, dosadne wyrażenia („Szlag by go trafił”) i obrazowe porównania („Na końcu machnęła fartuchem jak prestidigitator magiczną peleryną”; „trzymała się mnie jak skałoczep rufy okrętu wojennego”; „Chwilę później, niczym komandos wyssany przez otwarty luk bombowca Whitley, zeskoczyłam ze skrzyni i opadłam na ziemię”; „Przez smugi deszczu widziałam tylko jego rozmazaną postać, jak na obrazie impresjonistów”; „Porozumiewanie się z Nedem przypominało wymianę depesz z dyslektykiem w Mongolii”). Dzięki Flawii życie angielskiej prowincji po II wojnie światowej poznajemy ze szczegółami, a przy tym lektura ani przez chwilę nie nuży – w końcu to Flawia odnajduje pewnego poranka trupa w ogródku warzywnym i niemal dostaje apopleksji, kiedy wezwany przez nią inspektor prosi ją o… przygotowanie herbaty.

„I zawsze tak samo, od narodzin po śmierć! Bez mrugnięcia powieką, bez choćby zająknięcia odsyła się jedyną kobietę na miejscu zbrodni do kuchni, żeby przypilnowała wrzątku. Żeby się zakrzątnęła! Zorganizowała! Za kogo on mnie bierze? Za pastucha?”

Wściekła jedenastolatka („Co za tupet! Co za cholerny tupet!”) postanawia sama rozwiązać zagadkę i podsunąć ją pod nos inspektorowi Hewittowi („zapakowaną w kolorowy papier i przewiązaną wstążką”). Czy jej się to uda? O tym koniecznie musicie przekonać się sami.