Kocham Anię i nie ma dla mnie znaczenia, czy jest z Zielonych Szczytów, czy z Zielonego Wzgórza. To wciąż ta sama piegowata czarodziejka z głową w chmurach.

Nowe tłumaczenie jednej z najpopularniejszych powieści wszech czasów wywołało kolejną burzę w szklance wody. Niepotrzebną. Powieść Lucy Maud Montgomery w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej czyta się doskonale, a powrót po latach na Zielone Wzgórze budzi takie same wzruszenia – nawet jeśli teraz są to Zielone Szczyty.

„Tak jest – razem z wydawcą tego przekładu doszliśmy do wniosku, że w czasach, kiedy wszystkie dzieci wiedzą, że żadna mała Kanadyjka nie ma na imię Ania, Janka czy Zosia, a żaden Kanadyjczyk nie nosi imienia Mateusz czy Karolek, pora przywrócić wszystkim, nie tylko wybranym (jak w poprzednich przekładach), bohaterkom i bohaterom książki ich prawdziwe imiona, nazwom geograficznym na Wyspie Księcia Edwarda zaś ich oryginalne brzmienie. Podejmując się kolejnego przekładu (a w ostatnich latach nastąpił prawdziwy ich wysyp), postawiłam sobie za cel jak najściślejszą wierność wobec oryginału i realiów życia w wiosce Avonlea, która chociaż fikcyjna, miała jednak swój pierwowzór w prawdziwej miejscowości Cavendish”.

(Anna Bańkowska)

Nasza bohaterka jest sierotą doświadczoną przez los, a do Avonlea trafia przez pomyłkę. Podstarzałe rodzeństwo Cuthbertów – nieśmiały Mateusz i surowa Marilla – zdecydowało się przyjąć chłopca, który odciążyłby w obowiązkach coraz słabszego Mateusza. Jednak pewnego popołudnia na początku czerwca w Zielonych Szczytach zjawia się rudowłosa, egzaltowana dziewczynka, paplająca bez chwili przerwy i co krok wpadająca w zachwyt. W Avonlea jeszcze nigdy nie widziano takiej osóbki: Anne jest jak barwny ptak, który przybył na półwysep razem z wiosną, by przypomnieć mieszkańcom – zwłaszcza smętnym odludkom Cuthbertom – że życie jest pełne niezwykłości i warto je celebrować.

Na czym polega magia Anne? Chyba przede wszystkim na tym, że jedenastoletnia dziewczynka we wszystkich swych emocjach jest rozbrajająco szczera. Początkowo można by ją wziąć za egzaltowaną dziwaczkę, jednak szybko przekonujemy się, że w każdym swym działaniu i w każdym swym zachwycie Anne jest cudownie autentyczna. To nieoszlifowany diament, świecący własnym światłem, co widać szczególnie wyraźnie, gdy zestawimy ją ze zgorzkniałą Marillą, traktującą życie jak jedno nieskończone pasmo obowiązków. Między wierną sobie i swoim ideałom dziewczynką, a zasadniczą, podporządkowaną konwenansom Marillą wielokrotnie dojdzie do konfrontacji, jednak – niczym w bajkach – zwycięstwo będzie należało do sieroty, która zainicjuje przemianę surowej kobiety w osobę zdolną do miłości i odczuwania emocji. Anne bowiem potrafi bronić swych przekonań i nie zamierza się zmieniać, nawet jeśli oznacza to naruszanie tabu czy łamanie konwenansów. Owszem, nigdy nie popełnia dwa razy tego samego błędu i stopniowo staje się „grzeczną” dziewczynką i powodem do dumy dla Cuthbertów, jednak wciąż pozostaje sobą i tej najważniejszej części swojej istoty nie pozwala sobie odebrać. Na ten fakt zwraca uwagę również Margaret Atwood, kolejna wielbicielka Anne Shirley:

„Co ważne, triumfuje, nie zatracając swojego poczucia ja – nie toleruje zniewag, potrafi się bronić, nawet wpada w gniew i uchodzi jej to na sucho. Łamie liczne tabu. Na poziomie bardziej konwencjonalnym przykłada się do nauki i zdobywa stypendium, szanuje starszych, przynajmniej niektórych, i darzy gorącym uczuciem przyrodę (choć jest to przyroda w wydaniu dość łagodnym – świat Ani to sielankowe ogrody i kwitnące drzewa, a nie góry i huragany)”.

(Margaret Atwood „Ruchome cele. Eseje umyślne z lat 1982 – 2004”).

Miłość do przyrody to kolejna cecha, za którą pokochałam Anne. Dziewczynka jest tak bardzo wyczulona na wspaniałości natury, że dostrzega je wszędzie: w każdym płatku, kamyku i o każdej porze roku. Jej zmysł piękna buntuje się nawet przeciw pospolitym nazwom, dlatego nadaje rozmaitym miejscom bardziej godne, poetyckie określenia: zwykła Aleja zamienia się w Białą Drogę Rozkoszy, a staw Baryy`ego w Jezioro Lśniących Wód. Anne uczy nas jednak nie tylko uważności i tego, jak czerpać radość z małych rzeczy: swoim przykładem zaświadcza, że życie jest warte przeżycia – mimo wszystko. No i jedno jest pewne: nie sposób się przy niej nudzić. Gadać to ona umie, oj, umie, a jak już puści wodze fantazji, to na całego.

I właśnie za to wszystko kocham Anne – zarówno tę z Zielonego Wzgórza, jak i tę z Zielonych Szczytów. Ale że cenię ją za autentyczność, wybieram tę bliższą oryginałowi.