„Przetrwałam pierwszy tydzień w nowej szkole. Miałam dość odwagi, by udać się w pełną grozy ciemność na dworze i odkryć to, co kryło się w lesie”.

Życie Alicji nie przypomina życia zwykłej nastolatki. Jej ojciec pije i bredzi o potworach, które tylko on widzi. Z powodu tych potworów zamienił dom w twierdzę. Rodzina ma kategoryczny zakaz wychodzenia po zmroku, dlatego Alicję i jej młodszą siostrę omijają różne zajęcia szkolne i imprezy. Gdy wieczorny występ małej Emmy staje pod znakiem zapytania, Alicja, która ma w tym dniu urodziny, stawia sprawę na ostrzu noża i ten jeden raz Bellowie biorą w czymś udział jak normalni ludzie. To również Alicja namawia matkę, by wybrała krótszą drogę powrotną – tę obok cmentarza. I właśnie wtedy potwory przypuszczają atak…

„Nazywam się Alicja Bell i tamtej nocy, kiedy ukończyłam szesnaście lat, straciłam matkę, którą kochałam, siostrę, którą uwielbiałam, i ojca, którego nie rozumiałam do chwili, nim zrobiło się za późno. Aż do tego jednego uderzenia serca, gdy cały mój świat się zawalił, a wokół mnie powstał nowy.

Ojciec miał rację. Chodzą wśród nas potwory”.

Chcąc pomścić śmierć rodziny, Alicja przyłącza się do grupy łowców zombie i odkrywa, że posiada ponadprzeciętny talent (czy też niezwykłe moce). Z tego powodu zaczyna się nią interesować tajemnicza organizacja Anima Industries, która chce wykorzystać zombi (pisownia jak w książce) jako broń i zrobić na tym dobry interes.

Zombi w „Alicji…” są skażonymi duchami (co nie przeszkadza im śmierdzieć). Potrafią je dostrzec tylko niektórzy ludzie, ale żeby z nimi walczyć, również muszą przyjąć postać duchową („wyjść” z ciała). Wszystkie rany, jakie otrzymują w postaci duchowej, są widoczne również w postaci fizycznej, dlatego nastolatki wojujące z zombiakami przychodzą do szkoły w bluzkach z długimi rękawami, nawet w upalne dni. Bowiem oprócz naparzania się z potworami i z konkurencją z Anima Industries, nasi bohaterowie uczą się, chodzą na imprezy, walczą o pozycję, intrygują, kłócą się… i zakochują. Niestety.

Największym minusem książki był dla mnie wątek miłosny, tak żenująco płytki, że zdarzało mi się przerzucać kilka stron – do momentu, gdy umizgi dobiegały końca. Po obiecującym, mocnym początku powieść szybko obniża loty, pikując w stronę niewyszukanego paranormalnego romansu. Autorka wyraźnie delektuje się opisywaniem superprzystojnego macho, na którego widok Alicja wywala język niczym Jim Carrey w filmie „Maska”. Cole Holland jest stereotypowym zlepkiem pensjonarskich fantazji, podobnie zresztą jak jego koledzy – wszyscy bez wyjątku wysocy i „napakowani muskułami”. Nic dziwnego, że w tym cudzie nad cudami zakochuje się nie tylko główna bohaterka („Wpadłam w pociąg do Colehollandville i nie zamierzałam z niego wysiadać”), ale też… autorka („Cole… mój kochany Cole… durzę się w nim na zabój!”). Znacznie ciekawszą postacią jest przyjaciółka Alicji, Kat, pozytywnie zakręcona, przebojowa dziewczyna, która z miejsca zdobyła moją sympatię.

Ukłonem w stronę „Alicji w Krainie Czarów” jest jeden tłusty królik, kicający w kierunku drzewa, oraz kilka królikopodobnych chmur, sygnalizujących zbliżanie się zombi. Do książki Lewisa Carrolla nawiązują też tytuły rozdziałów („W głąb zombicznej nory”, „Zdziwniej i zdziwniej”, itd.). „Alicja w krainie zombi” jest pierwszą częścią cyklu Kroniki Białego Królika, wymierzonego precyzyjnie niczym pocisk snajperski w nastoletnie czytelniczki. Jeśli spojrzeć na opinie: trafiony – zatopiony. Dla mnie kilkustronicowe opisy pocałunków są o kilka stron za długie, a w koncepcji zombie-duchów nie widzę logiki.