W drugiej części cyklu Grahama Mastertona „Manitou” powraca żądny zemsty Misquamacus, by odpłacić białym za krzywdy swojego ludu oraz wyrównać osobiste porachunki z jasnowidzem Erskine`em i szamanem Śpiewającą Skałą.

„Czuję się jak święty Jerzy, który się właśnie szykuje do rewanżowego spotkania ze smokiem”.

Wrzesień, północne wybrzeże Kalifornii. Małego Tobby`ego Fennera, syna Neilla (potomka Krwawego Fennera, odpowiedzialnego za najkrwawsze indiańskie masakry) dręczą nocne koszmary. Podobne sny mają wszystkie dzieciaki w jego klasie. Gdy na oczach Neilla z szafy w pokoju syna wyłania się twarz, a za nią ręka, zdesperowany ojciec szuka ratunku, lecz wszyscy, włącznie z żoną, uważają, że zaczyna tracić rozum. Tymczasem przejmujący kontrolę nad Tobbym duch zdradza Neillowi swe plany, celowo wymieniając przy tym nazwiska ludzi, do których Fenner postanawia zwrócić się o pomoc, ściągając ich tym samym prosto w łapy Misquamacusa. Mowa tu oczywiście o jasnowidzu i Indianinie zwanym Śpiewającą Skałą. To właśnie na nich zagiął parol Misquamacus, ponieważ uniemożliwili mu poprzedni powrót z zaświatów („Manitou”). Tym razem jednak nasi pogromcy duchów zmierzą się nie z jednym, lecz z dwudziestoma dwoma najpotężniejszymi szamanami w historii Ameryki, którzy w noc ciemniejących gwiazd chcą przyzwać najstraszliwsze demony – na pohybel białasom.

„- Masz jakiś plan?

– Jasne – wtrącił Harry. – Obiecamy im paciorki oraz wodę ognistą, jak za dawnych lat. Potem, kiedy będą te paciorki przymierzać i pić ognistą wodę, ukradniemy ich święty magiczny krąg i postawimy na nim centrum handlowe”.

Wielbiciele prozy Grahama Mastertona doskonale wiedzą, czego się po jego książkach spodziewać. Dostarczają one satysfakcjonującej, acz niewyszukanej rozrywki – pod warunkiem, że czytelnik nie jest zbytnio upierdliwy i nie czepia się szczegółów (trzeba umieć przełknąć coś takiego, jak mrożący krew w żyłach atak prześcieradła). Mimo prostej, schematycznej fabuły, udekorowanej nierzadko dość ekscentrycznymi pomysłami, książki Mastertona mają w sobie to coś – może to urok horrorów klasy B, oglądanych z paczką przyjaciół, może obietnica czystej frajdy i odmóżdżającego odprężenia. Co by to nie było – działa. Zwłaszcza w leniwy letni dzień lub w ciepłą lipcową noc, kiedy mózg bierze sobie wolne.