Doczekałam roku i dnia, w którym rozpoczyna się akcja „Blade runnera” Philipa K. Dicka: 3 stycznia 2021. Doprawdy, alleluja – jak mawiało Małe Licho.

Wyludnione miasta, opady radioaktywne, zdehumanizowani ludzie i wszechobecny chłam. Oto wizja przyszłości, do której doprowadził ludzkość niepowstrzymany postęp.

Powieść „Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?” ma nieskomplikowaną fabułę, ale porusza ważkie problemy. Rick Deckard, główny bohater, to policjant w średnim wieku, który poluje na androidy. Mieszka z żoną na opustoszałej po Ostatniej Wojnie Światowej Ziemi. Większość ludzi wyemigrowała do kolonii na innych planetach, a ci, którzy zostali, zmagają się z radioaktywnymi opadami i przerażającą pustką, „niezdrowym odczuwaniem nieobecności życia”. Nadmierny rozwój technologiczny doprowadził do nagromadzenia wszechobecnego, bezwartościowego chłamu i całkowitego zerwania więzi z naturą, która w powieści została niemal unicestwiona:

„Dziwne, ale pierwsze wyginęły sowy. Wtedy wydawało się to niemal śmieszne. Grube, puchate, białe ptaki leżały tu i tam, na podwórkach i ulicach. Kiedy jeszcze żyły, pojawiały się nie wcześniej niż po zmroku i przez to nie rzucały się w oczy. Morowe powietrze w średniowieczu dawało o sobie znać podobnie – wielką liczbą martwych szczurów. Ta zaraza jednak przyszła z góry”.

Największym pragnieniem ocalałych ludzi jest posiadanie prawdziwego zwierzęcia. Elektryczna owca Deckarda właśnie się zepsuła i łowca nieustannie wertuje katalog „Zwierzęta i ptaki Sidneya”, obliczając, ile andków musiałby zabić, żeby zarobić na prawdziwe zwierzę. Szansa pojawia się niemal natychmiast: Rick dostaje informację o sześciu supernowoczesnych androidach, które przedostały się na Ziemię – i rozpoczyna polowanie…

Powieść Dicka stawia pytania o granice człowieczeństwa – kim jest człowiek i co to znaczy być człowiekiem? W karykaturalnym, oderwanym od natury, wyjałowionym i zdominowanym przez technikę świecie ludzie uprawiają zastępczą empatię (religia zwana merceryzmem) i programują swoje nastroje („Tam zaprogramował na jej konsoli 549 – pełne zadowolenie z uświadomienia sobie wszechwiedzy męża. Na swojej konsoli nastawił twórczy, odważny stosunek do pracy, choć w gruncie rzeczy nie musiał. Była to jego cecha wrodzona, nie potrzebował sztucznego pobudzania mózgu”). Radioaktywny pył zmienia normali – mężczyzn zdolnych do prokreacji – w nowe odmiany specjali o zdegradowanych umysłach i właściwościach genetycznych. Jednocześnie produkowane są coraz lepsze androidy, które ewolucyjnie już przegoniły „większą ilościowo, ale gorszą jakościowo część ludzkości”. Zagubieni w tym nieludzkim świecie przedstawiciele homo sapiens tęsknią za czymś prawdziwym:

„Przypomniał sobie, jak za jego dziecinnych lat wymierał gatunek po gatunku i codziennie donosiły o tym gazety – jednego dnia lisy, następnego borsuki, aż wreszcie ludzie przestali czytać ciągłe nekrologi zwierząt.

Pomyślał również o swojej potrzebie posiadania prawdziwego zwierzęcia. Ponownie poczuł, że ogarnia go nienawiść do elektrycznej owcy, o którą musiał się troszczyć. Zupełnie jakby żyła naprawdę. Tyrania przedmiotu, pomyślał. Ona nie wie, że ja w ogóle istnieję”.

Ludziom przyszłości pozostał już tylko bezwartościowy chłam, efekt uboczny ich nastawionego na konsumpcję, egoistycznego stylu życia. Chłam jest po prostu wszędzie – świat stał się jednym wielkim śmietnikiem:

„Chłam to bezużyteczne przedmioty, takie jak reklamy przysyłane dawniej pocztą albo okładki po zużytych papierowych zapałkach, albo opakowanie po wczorajszej przeżutej gumie. Kiedy nikogo nie ma w pobliżu, chłam się rozmnaża. Na przykład jeśli pójdzie pani spać, pozostawiając go w mieszkaniu, to kiedy obudzi się pani następnego ranka, chłamu będzie już dwa razy tyle. Ciągle go przybywa. (…) To zasada powszechna, obowiązująca w całym wszechświecie. Cały wszechświat zmierza ku ostatecznemu, absolutnemu schłamieniu”.

Mnogość przedmiotów jeszcze bardziej odgradza ludzi od świata żywych, a tęsknota za tym utraconym światem wyraża się w pragnieniu posiadania prawdziwego zwierzęcia, innej żywej istoty, co jest bardzo ludzkie, a zatem może potwierdzić naszą tożsamość – wszak androidy nie marzą o elektrycznych owcach. W każdej innej dziedzinie nie odróżniają się od ludzi: myślą, czują, tworzą, śmieją się, boją i marzą.

„Czy androidy marzą? – zadał sobie pytanie Rick. Prawdopodobnie. Dlatego od czasu do czasu zabijają swoich pracodawców i uciekają tutaj. Do lepszego życia, bez poddaństwa. Jak Luba Luft – żeby śpiewać Don Giovanniego i Le Nozze di Gigaro, zamiast pracować na usianym kamieniami polu. Na nie nadającej się do zamieszkania kolonii planetarnej”.

W powieści Dicka androidy mają większe pragnienie życia niż niektórzy ludzie. Żona Ricka przechodzi kryzys: kiedy ją poznajemy, nie chce oglądać telewizji, myśli „nie wiadomo o czym” i ustawia sobie na programatorze rozpacz (dwa razy w miesiącu). „Zepsuta” małżonka niekorzystnie wypada na tle intrygującej androidki Rachel Rosen. Przez chwilę Deckart ma ochotę zrobić z nią to, co zwykle robi się z zepsutymi przedmiotami. To zachowanie coraz bardziej charakterystyczne dla współczesnych ludzi, którzy nie potrafią już tworzyć i pielęgnować więzi:

„Niech ją diabli, powiedział do siebie. Po co właściwie ryzykuję życie? Nie obchodzi jej nawet, czy będziemy mieli strusia, nic do niej nie dociera. Szkoda, że nie pozbyłem się jej dwa lata temu, kiedy rozważaliśmy możliwość separacji. Wciąż mogę to zrobić, pomyślał.

Z namysłem pochylił się, zebrał z podłogi wozu zmięte papiery, w tym również kartę Luby Luft. Nie mam żadnego wsparcia, stwierdził. Większość androidów które znam, ma więcej chęci życia niż moja żona. Nie może mi nic dać.

Konkluzja ta spowodowała, że pomyślał o Rachel Rosen”.

Co stanie się z człowiekiem wskutek nadmiernego rozwoju technologicznego i oderwania od natury? Wymowa powieści Philipa K. Dicka koresponduje z rozważaniami Francisa Fukuyamy, przeciwnika rewolucji biotechnologicznej, który w książce „Koniec człowieka” wyraża ponure przypuszczenie, że w przyszłej, wcale nie tak odległej rzeczywistości utracimy to, co ma największą wartość – nasze człowieczeństwo:

„Czym więc jest ta esencja człowieczeństwa, której utrata może nam zagrażać? Dla osoby religijnej może mieć ona związek z boskim darem lub iskrą, z którą rodzą się wszyscy ludzie. Z perspektywy świeckiej może ona być związana z naturą ludzką, z cechami typowymi dla gatunku, wspólnymi wszystkim ludziom – właśnie dlatego, że są ludźmi”.