Każdy z nas boi się śmierci. Stephen King daje nam kopa prosto w jaja. Auć.

Żyjemy w czasach, w których śmierć jest tematem tabu. Robimy wszystko, co możliwe, by usunąć ją z widoku – podobnie jak starość. Dziś umiera się w hospicjach i szpitalach, z dala od żywych, którym ten niepokojący widok mógłby popsuć dzień. Żal po zmarłym traktujemy jak formę choroby – chcemy żyć normalnie, unikać złych emocji, jak najszybciej zapomnieć o tym, co się stało, dlatego z ulgą rezygnujemy z dawnych form zachowań: nie nosimy żałoby i nie wspieramy tych, którzy doświadczyli utraty (raczej omijamy ich szerokim łukiem). Tymczasem śmierć jest nieunikniona – prędzej czy później zapuka także do naszych drzwi. Co wtedy zrobimy?

Louis Creed, świeżo upieczony szef uniwersyteckiego ośrodka zdrowia, przeprowadza się wraz z rodziną w sielsko-wiejskie rejony Nowej Anglii. Wielki stary dom, otoczony rozległym trawnikiem, wydaje się idealnym miejscem dla dwójki małych dzieci. Jeśli chodzi o kota córki, Churcha, Louis trochę obawia się pędzących po pobliskiej drodze ciężarówek. I słusznie.


„Louis ukląkł, aby obejrzeć kota. Boże, proszę, niech to nie będzie Church, błagał w duchu, obracając go delikatnie dłonią w rękawiczce. Niech to będzie cudzy kot. Niech się okaże, że Jud się pomylił.
Lecz oczywiście to był Church. (…)
– Twój, Louis?
– Mój – potwierdził i westchnął.
Po raz pierwszy zrozumiał, że kochał Churcha – może nie tak bardzo, jak Ellie, lecz na swój własny roztargniony sposób”.

Miłość do domowego pupila i chęć oszczędzenia córce traumy, spowodowanej zderzeniem z okrutną śmiercią, szybko pokonują rozsądek. Louis zakopuje kota na starym cmentarzysku Mikmaków – „czymś w rodzaju aneksu do Smętarza dla Zwierzaków”. Po jakimś czasie Church wraca – albo wraca coś, co wygląda jak Church…


„Wpuścił Churcha do domu, przyniósł niebieską miskę i otworzył konserwę z tuńczyka i wątróbki. Gdy wygarniał łyżką szarobrązową masę, Church, pomrukując, ocierał mu się o kostki. Dotyk kota sprawił, że na łydkach Louisa wystąpiła gęsia skórka. Musiał mocno zaciskać zęby, by nie odegnać zwierzęcia kopniakiem. Porośnięte futrem ciało zdawało się zbyt śliskie, zbyt grube – jednym słowem ohydne. Louis odkrył, że nie ma już ochoty dotykać Churcha – już nigdy nie chce go dotykać”.

Wydaje się, że Louis szybko zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. Jest człowiekiem wykształconym, lekarzem. Wie, że śmierci nie można oszukać. A mimo to, gdy dochodzi do kolejnej tragedii, opętany rozpaczą ojciec znów wyrusza na stare cmentarzysko…

Sukces Kinga w dużej mierze opiera się na umiejętnym budowaniu klimatu i mistrzowskiej narracji. Tło obyczajowe jego powieści zachwyca mnie za każdym razem – nie inaczej jest w przypadku „Smętarza dla zwierzaków”. Już po kilku stronach zadomowiłam się w Ludlow, a rodzinę Creedów traktowałam jak dobrze znanych sąsiadów. Autentycznie współczułam im z powodu tragedii, jaka ich spotkała. Tym bardziej przygnębiające okazało się zakończenie książki, mroczne i pozbawione happy endu. Stephen King, mistrz współczesnego horroru, w „Smętarzu dla zwierzaków” funduje czytelnikom prawdziwie wstrząsową terapię, zmuszając nas do skonfrontowania się z własnymi lękami. Śmierć istnieje. Jest bezwzględna i nieuchronna. Prędzej czy później zapuka również do twoich drzwi. Co wtedy zrobisz?