Niemal tysiącstronicowa powieść Kinga o amerykańskim miasteczku odciętym od świata dziwną barierą w moim prywatnym rankingu zajmuje wysokie miejsce.
Dwudziesta siódma część cyklu Świat Dysku i siódma część podcyklu o przygodach tchórzliwego maga Rincewinda jest krótka, ale smakuje wybornie.
„Najkrócej mówiąc, nie ma przeszłości ani przyszłości. Istnieje tylko teraz. Nie ma czasu, jedynie teraźniejszość”.
„Powszechnie znana prawda głosi, że majętny kawaler potrzebuje do szczęścia tylko żony”.
„Ludzie potrzebują fantazji, żeby być ludźmi. Żeby być tym miejscem, gdzie spadający anioł spotyka się z wstępującą małpą”.
Kolejna niebezpieczna idea przesączyła się do Świata Dysku. To muzyka z wykrokiem, która dociera do nóg wprost przez miednicę, w ogóle nie składając wizyty mózgowi.
Straż Miejska potrzebuje ludzi – zrobi prawdziwego mężczyznę z krasnoluda, trolla, a nawet… z kobiety.
„Pełna obsada drugoplanowa: krasnoludy, magowie, trolle, tancerze morrisa oraz jeden orangutan. Mnóstwo trali – dida – nonny – nonny i wszędzie pełno krwi”.
„Ludzie! Żyją w świecie, gdzie trawa wciąż jest zielona, gdzie codziennie wschodzi słońce, a kwiaty regularnie zmieniają się w owoce. A co im imponuje? Płaczące posągi”.
Doradzała czytelnikom, jak kochać szczęśliwie, ale sama nie miała szczęścia w miłości. Być może dlatego, że – wbrew swym własnym zaleceniom – uparcie za nią goniła.
„To jest opowieść o opowieściach. Albo o tym, co naprawdę znaczy być wróżką i matką chrzestną. Ale też, zwłaszcza, o zwierciadłach i odbiciach”.
© 2022 Zapiski na marginesie — Wspierane przez WordPress
Twórca motywu Anders Noren — Do góry ↑