Dla wielbicieli „Rodziny Addamsów” i książek detektywistycznych.

Licząca niemal pięćset stron powieść Beth Lincoln zaczyna się jak rasowa spooky story: od pogrzebu. W piękny majowy poranek, gdy normalne rodziny zajmują się normalnymi sprawami, Swiftowie, pod okiem wymagającej ciotki Schadenfreude, przygotowują się do jej pochówku:

„Chowacie mnie o jedenastej. (…) O dwunastej mam być już w ziemi, o wpół do pierwszej kończycie płakać i wracacie do Domu na lunch, którego za kwadrans pierwsza nie dojecie z rozpaczy. Taki jest grafik”.

Ciotka Schadenfreude jest matriarchinią, czyli głową Rodziny: rozstrzyga spory, udziela błogosławieństwa związkom (albo i nie) i organizuje Zjazd Rodzinny, którego główną atrakcją jest poszukiwanie zaginionej fortuny. Być może trudno uwierzyć w to, że kolejne pokolenia bezskutecznie rozglądają się za skarbem ukrytym na terenie jednej posiadłości, ale trzeba wam wiedzieć, że rezydencja Swiftów nie jest zwykłym domem. Przez lata umieszczono w niej tyle tajnych przejść, ukrytych wizjerów i pomysłowych pułapek, że nawet stali mieszkańcy cały czas pozostają w stanie lekkiego zagrożenia:

„Na przykład co czwarta książka w bibliotece to prawdopodobnie wcale nie książka, tylko mechanizm uruchamiający którąś z tajnych, nieraz zabójczych pułapek. Arcykuzyn Pulpit przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy sięgnął po tom dzieł Edgara Allana Poego i spadł do studni.

Dzieci Swiftów uczono, żeby uważały co czytają”.

Swiftowie mają jeszcze jedną bardzo ciekawą tradycję: nadają sobie imiona przy użyciu Słownika Rodu. Wierzą, że wybrane przypadkowo słowo determinuje charakter noszącego je człowieka. W dniu narodzin każdy Swift dostaje nie tylko oryginalne imię (Frasunek, Fenomena, Absmak, Repulsja, Występna, Rubryka, Fason czy Barchan), ale też … nagrobek, z wyrytą na nim definicją słowa.

Rudowłosa Breweria jest bezsilna wobec swojego imienia – po prostu musi psocić, nikt w rodzinie nie spodziewa się po niej niczego dobrego („Z takim imieniem trzeba mieć ją na oku”). Jej starsze siostry trafiły lepiej: Szczęsna jest dobra i słodka, a Fenomena odnosi sukcesy jako naukowczyni. Pechowa dziewczynka buntuje się przeciw tradycji: dlaczego książka ma decydować o tym, kim ma być? Podczas Zjazdu Breweria poznaje osobę, która również walczy o prawo do stanowienia o sobie i odmawia uznania nie tylko wybranego imienia, ale także narzuconej płci:

„- Dlaczego zdecydowałoś się na to imię?

– Erf to afrykańskie określenie działki ziemi. – Zawahało się, a potem mówiło dalej: – Wybrałom je, bo na takiej działce może wyrosnąć wszystko”.

Tegoroczny Zjazd Rodzinny obfituje w tragiczne wypadki, zupełnie jakby ktoś chciał wykorzystać go do przystrzyżenia drzewa genealogicznego Swiftów. Trop Swift, który mówi jak narrator kryminału („Teraz musiałem uderzyć do biblioteki, potrząsnąć paroma martwymi drzewami i sprawdzić, co wypadnie”), kompletnie nie zna się na swojej robocie, co tylko potwierdza, że Słownik nie jest nieomylny. W obliczu tak fatalnych standardów śledczych Breweria, Szczęsna, Fenomena i Erf postanawiają poprowadzić własne śledztwo…

„Swiftowie” Beth Lincoln to doskonała, pełna niespodzianek i zaskakujących zwrotów akcji lektura. Tytułowa rodzina jest bandą naprawdę szalonych oryginałów. Nie tylko imiona mają niezwykłe. Nietypowe są również ich rozrywki, najczęściej oparte na zabawach słowami. Swiftowie grają w gigantyczne scrabble i urządzają „dogryzki”, czyli konkurs wyzwisk („Ty gwiżdżący czajniku. Jazgotliwa trąbo! Najnudniejszy wyjcu na świecie!”). Słowa odgrywają w tej książce bardzo ważną rolę i młody czytelnik będzie miał okazję powiększyć ich zasób, bowiem autorka skwapliwie objaśnia znaczenie tych bardziej skomplikowanych, podobnie jak czynił to Daniel Handler w „Serii niefortunnych zdarzeń” („Najpierw Daisy mówiła do niej jak do dziecka, a teraz Cny traktował ją protekcjonalnie. Ostatnio poznała to słowo. Oznaczało bycie życzliwym lub pomocnym, ale w lekceważący, wyniosły sposób”). Miłośnikom książek, z definicji zakochanym w słowach, przypadnie do gustu także styl autorki, wyróżniający się bogatym słownictwem, inteligentnym humorem i obrazowymi porównaniami („Wyglądała tak, jakby ktoś przeciągnął ją tyłem przez żywopłot, który na dodatek stawiał opór”; „Procesja wiła się wśród nagrobków niczym czarna nić dentystyczna między krzywymi zębami”). Wisienką na torcie jest przesłanie na czasie: nie musimy zachowywać się zgodnie z oczekiwaniami innych, a szufladkowanie ludzi dawno powinno odejść do lamusa („Rolą Słownika nie jest dyktowanie nam, jakie znaczenie muszą mieć słowa, ale rejestrowanie tego, jacy jesteśmy, i zmienianie się razem z nami”).