Margaret Atwood nie odpuszcza, gdyż wyzwania, przed którymi postawił nas dwudziesty pierwszy wiek, są więcej niż naglące i myślący człowiek odpuścić sobie po prostu nie może.

Zagrożenia współczesności są globalne i dotyczą samych fundamentalnych spraw: katastrofa klimatyczna i wszystkie jej konsekwencje (szóste wymieranie gatunków, huragany, powodzie, migracje, itd.); narastająca w szybkim tempie odporność zarazków i pasożytów na działanie leków (lekooporność staje się globalnym problemem XXI wieku); niepokoje związane z rozwojem nauki i techniki, w tym inżynierii genetycznej („Każda nasza technologia działa bowiem obosiecznie”); kryzys demokracji i zapędy totalitarne (które jakoś zawsze idą w parze z ograniczeniem praw kobiet i zawłaszczeniem ich ciał, traktowanych jak fabryki do produkcji mięsa armatniego); szkody spowodowane przez cyfrowe technologie (długo by wymieniać, zainteresowanych tym tematem odsyłam do „Wieku paradoksów” Natalii Hatalskiej); kryzys wartości i relatywizm moralny; czy wreszcie ulubiona trampolina wszelkiego rodzaju populistów, czyli polaryzacja społeczna (trzeba być za albo przeciw, nie ma miejsca dla rozsądku, obiektywizmu, wątpliwości).

Trzeci tom esejów Margaret Atwood obejmuje okres od 2004 do 2021 roku. Książka została podzielona na pięć części, a każdą z nich określa jakieś ważne wydarzenie lub punkt zwrotny: zamachy na WTC, wojna w Iraku, prezydentura Trumpa, protesty kobiet, ruch #MeeToo, wojny kulturowe, kryzys klimatyczny, COVID-19… czyli, krótko mówiąc, same nieszczęścia.

Okres, w którym powstawały niniejsze eseje, rzeczywiście był burzliwy i zachwiał podstawami naszej egzystencji. Atwood nie próżnowała: brała udział w kolacjach dobroczynnych i gardłowała o konieczności ochrony przyrody, przypominając, że „wszelkie życie lądowe (nie wyłączając takich jak my dwunogów szermujących słowami), potrzebuje gleby, wody i czystego powietrza, jak również uważnego namysłu, opartego na rzetelnej wiedzy”:

„Zbiórka pieniędzy na ochronę przyrody, w tym także ptaków i ssaków, napotyka jednak trudności, ponieważ ludzie nie dość wyraźnie widzą związek między własnym gatunkiem a resztą świata. Jeżeli wychowaliśmy się, patrząc na świat przez szyby w oknach i jedząc wyłącznie żywność z supermarketów, a w dodatku myślimy, że wodę wytwarza kran w ścianie, nie bardzo będziemy umieli dodać dwa do dwóch, przynajmniej dopóki powódź nie zatopi Nowego Orleanu, nie zgaśnie nam światło w domu albo nie umrzemy od zatrutego szpinaku lub dlatego, że do miejskich wodociągów dostały się bakterie E.coli”.

Atwood niczym natrętna mucha próbuje wytrącić nas z transu, raz po raz uderzając w alarmistyczny ton („Ale kiedy dom się pali, alarmiści są potrzebni”). Protestuje przeciwko niszczeniu lasów, które są nie tylko schronieniem dla zwierząt i filtrem powietrza, ale też ukojeniem dla dusz, co zresztą dowiodła współczesna nauka (polecam lekturę książki Montgomery`ego „Miasta szczęśliwe”). Staje w obronie sztuki, która w konsumpcyjnych czasach (w czasach prezydentury Trumpa) jest ceniona jedynie ze względu na swą wartość propagandową („Od dawna wiadomo, że twardogłowi politycy ograniczają działalność artystyczną i domagają się pochlebstw”):

„To, co przywykliśmy nazywać sztuką, nie jest tylko ozdobną falbanką, lecz samym sednem i sercem sprawy, ponieważ dotyczy właśnie naszych serc, a motorem naszej technologicznej pomysłowości są, oprócz umysłów, emocje. Społeczeństwo bez sztuki żyłoby tak, jakby stłukło swoje lustro i wycięło sobie serce. Nie byłoby już ludzkie w naszym dzisiejszym rozumieniu”.

Margaret Atwood ostrzega przed hurraoptymistycznym podejściem do nowych technologii i zaleca ostrożność w ich stosowaniu. Jako autorka dystopijnych opowieści wielokrotnie wykazała się proroczą niemal intuicją (fenomen „Opowieści Podręcznej”), dlatego warto jej apele potraktować poważnie.

„Palące pytania” to na szczęście nie tylko kataklizmy, ale przede wszystkim literatura. Poświęcone jej eseje czytałam z prawdziwą przyjemnością. Margaret Atwood udowadnia, że można być krytykiem wnikliwym, a przy tym zrozumiałym dla przeciętnego czytelnika.

Sporo miejsca poświęca Atwood jednej ze swoich ulubionych pisarek, Alice Munro. Ponownie wspomina o Ursuli Le Guin i o „Ani z Zielonego Wzgórza” (tym razem będzie o jej mrocznej podszewce, mającej swe źródło w ukrytym życiu autorki). Tradycyjnie już podnosi zalety fantastyki naukowej (może na przykład w obrazowy sposób badać skutki użycia nowych, dopiero proponowanych technologii oraz naturę i granice człowieczeństwa) i opowiada o swoich książkach. W „Palących pytaniach” znajdziemy opisy spotkań z twórczością Kafki i Szekspira, piękny wykład o przekładzie i roli tłumaczy, eseje o Ryszardzie Kapuścińskim i Doris Lessing, rozważania nad przyczynami popularności głównego bohatera „Opowieści wigilijnej”, ale też na poły żartobliwy tekst o zombie. Margaret Atwood nie należy do literackich snobów: taką samą przyjemność czerpie z czytania klasyków i literatury popularnej. Zapis jej czytelniczych wrażeń po lekturze powieści Kinga „Doktor Sen” jest tego najlepszym przykładem:

„Dzikie ektoplazmiczne wampiryczne konie w stanie częściowego rozkładu nie wydarłyby ze mnie zeznań na temat dalszego ciągu tej opowieści, ale zapewniam, że King to rzetelny zawodowiec: zanim doczytacie książkę do końca, z palców zostaną wam kikuty i będziecie nieufnie patrzeć na każdą osobę z kolejki w supermarkecie, bo gdy się odwróci przodem do was, może się okazać, że ma metaliczne oczy”.

Po lekturze dwóch (całkiem pokaźnych) tomów esejów i tekstów okolicznościowych Margaret Atwood wciąż odczuwam niedosyt (o pierwszym przeczytacie tutaj). Jeśli nie sięgnęliście dotychczas po niebeletrystyczną twórczość autorki „Opowieści Podręcznej”, przed wami prawdziwa uczta. To pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników dobrej literatury. Polecam z przyjemnością.