Historia królów Westeros z Dynastii Targaryenów przez arcymaestra Gyldayna spisana.

Wiele stuleci przed wydarzeniami opisanymi w „Grze o tron” Westeros rządzili Targaryenowie – rodzina smoczych lordów, która przeżyła zagładę Valyrii. „Ogień i krew” opowiada ich historię: od podboju Siedmiu Królestw przez Aegona Targaryena, poprzez jego rządy, koncentrujące się na utrzymaniu pokoju, walki jego synów o tron, ponury okres panowania Maegora Okrutnego, pełne dobrobytu rządy Jeahaerysa Pojednawcy, aż do śmierci Viserysa i następującej po niej krwawej wojny o Żelazny Tron, znanej jako Taniec Smoków. Tyle w części pierwszej, gdyż w Polsce podzielono tę historię na dwa odrębne tomy.

Powieść, stylizowana na kronikarską relację z historycznych wydarzeń, naszpikowana jest informacjami: o wojnach, bitwach, rebeliach, politycznych intrygach, sojuszach, walkach o stanowiska, reformach gospodarczych, zwyczajach i wierzeniach, aranżowanych małżeństwach, narodzinach kolejnych dzieci (i smoków), itp. Ponadto „Ogień i krew” wyjaśnia wiele kwestii z chronologicznie późniejszego cyklu „Pieśń Lodu i Ognia” (np. jak powstała Gwardia Królewska czy skąd się wzięły trzy smocze jaja, które w prezencie ślubnym otrzymała Daenerys). Wreszcie, jak to w kronice, przed oczami defiluje nam cały korowód postaci i – wierzcie lub nie – naprawdę nieliczne nie mają żadnego znaczenia. A jednak mkniemy przez tę opowieść niczym latawica Rhaenys na swym smoku Meraxesie. Niezawodne pióro Martina sprawia, że bez trudu ogarniamy fabułę. Ba! My w Westeros czujemy się jak u siebie. Ale tym razem nad głowami mamy smoki – zachwycające, budzące strach i respekt bestie ze starożytnej Valyrii. Cóż za rozmach, jakie widowisko! Wyobraźnia, rozgrzana jeszcze świetną serialową adaptacją, po prostu szaleje. A ilustracje Douga Wheatley`a tylko dokładają paliwa do tego pieca.

Widzom, którzy siegają po książkę po obejrzeniu kapitalnego serialu, radzę jednak uzbroić się w cierpliwość. Bohaterowie pierwszego sezonu „Rodu smoka” przychodzą na świat gdzieś około pięćsetnej strony, a ich losy, znane z telewizyjnej fabuły, opisane są dopiero w ostatnim rozdziale, zatytułowanym „Dziedzice Smoka”. Warto więc zawczasu zaopatrzyć się w drugą część „Ognia i krwi”, by potem nie obgryzać palców, czekając na kuriera (tak było w moim przypadku).

Choć niektórzy narzekają na kronikarski charakter narracji, mnie „Ogień i krew” czytało się bardzo dobrze (zaznaczam, że jestem po lekturze „Pieśni Lodu i Ognia”). Niczym rodzynki z ciasta wydłubywałam z tekstu informacje kluczowe dla cyklu: stopione smoczym ogniem miecze poległych pod Harrenhal, tworzące Żelazny Tron; budowa Czerwonej Twierdzy i Smoczej Jamy; reformy gospodarcze i prawne (Prawa Królowej Alyssane); tajemniczy Ludzie Bez Twarzy (władający magią skrytobójcy z Braavos); legendarne smoki – jak Balerion Czarny Strach; okręty Velaryonów z Driftmarku; zimne i kamieniste Winterfell, uroda Targaryenów i bogactwo Lannisterów. Zachwyciła mnie postawa Dornijczyków, którzy jako jedyni nie ugięli karku przed Smoczym Rodem (ustrzelili nawet podobno niepokonanego smoka). Z zainteresowaniem śledziłam rozwój konfliktu między królem Maegorem, który zgodnie ze zwyczajami Targaryenów poślubił obie swoje siostry (jednocześnie), a przedstawicielami Wiary, utuczonymi na swych intratnych stanowiskach. Moją uwagę przykuła przerażająca choroba jednej z księżniczek, przywleczona przez nią ze skażonej Valyrii. Arcymaester Gyldayn, choć bardzo się z tym certoli, korzysta czasem z „mniej wiarygodnych źródeł”, ubarwiając swą poważną, kronikarską relację pieprznymi informacjami z dzieł powszechnie w Westeros zakazanych, stąd oprócz faktów, przedstawionych w raportach świadków zdarzeń, poznajemy też pikantne i skandalizujące plotki (a znając charakterki Targaryenów można przypuszczać, że jest w nich więcej niż ziarno prawdy). Ja bawiłam się świetnie, ale czytelnikom, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę ze znakomitą sagą Martina, sugeruję rozpoczęcie lektury od „Pieśni Lodu i Ognia”.