„Klasyczne bajki i literackie motywy w bardzo nieklasycznych wariacjach”. Zamiast spisu treści – spis alergenów.

Nie wiem, co w „Oszołomiających bajkach urłałckich Krzysztofa Owedyka potocznie Prosiakiem zwanego” ubawiło mnie bardziej: osobliwe rysunki, specyficzny język, satyryczne zacięcie, abstrakcyjny humor, zaskakujące morały czy obrazoburcze podejście do baśni, literatury… i wszystkiego właściwie. Całość wywołuje efekt WOW. To znaczy efekt ŁOOOJ!

Urłałcja to kraj ludzi prostych, którzy udeptują swoją ziemię zahartowanymi bosymi stopami. Poznać ich można po owych bosych stopach właśnie (obowiązkowo niedomytych), ale przede wszystkim po nietypowych nosach i uszach. Choć żyją w czasach przypominających przaśne średniowiecze (syf z malarią i dużo błota), przydarzające się im historie mają zastanawiająco współczesny wydźwięk, uwypuklony przez zaskakujące morały („Możemy pozwolić, by pacholęta się rodziły, lecz nie możemy pozwolić, by były to dzieci złe. Narodziny dobrego dziecka należałoby nagrodzić pięcioma setkami dukatów, zaś rodzice dzieciątka złego powinni złożyć daninę pięćset minus”; „Nadmierna konsumpcja prowadzi niewolników smaku na manowce i do ostatecznej zagłady w mateczniku zagubienia. Tę prostą prawdę każdy czytelnik powinien zanotować w swym pamiętniku i być wdzięcznym, iż tak serdeczny morał został udostępniony za darmo i publicznie”).

Zaprawdę oszołomiające bajki opowiada nam twórca Urłałcji i zarazem pierwszy jej wieszcz, Krzysztof Owedyk, potocznie zwany Prosiakiem. Każda bajka ma typową dla tego gatunku konstrukcję, czyli morał i charakterystyczny początek – mniej więcej („Za siedmioma płotami, za siedmioma miedzami, w miasteczku Syfmallarion żyła sobie baba, co wszystkich obmawiała”; „Na dalekich stepach wschodnich żył sobie chan tatarski, co miał skośne oczy, skośne myśli i cały był skośny”). W środku jest już tylko zdziwniej i zdziwniej.

Niektóre postacie z bajek urłałckich wydają się nam źdźebko znajome: nieletni Jaś i Małgosia, bardzo stara Baba Jaga, Myszek Maus z Hameryki, kuchcik Dratewko, cwany zbir Rumcajs, ksiądz skazany za mordowanie dzieci na karę pogrożenia palcem czy góralowiec Jenosik, który chciał być jak Rabin Chłód z Brytanii, więc sprawił sobie grabie, by grabić bogatych („Czasy to były ciemne, świadomość hygjeny niska, toteż Jenosik zgarniał całe wiadra weszów, pchełów, kurzu, włosów…”).

Niech was jednak nie zwiodą pozory: w Urłałcji nic nie jest tym, czym być powinno. Spotkamy tu babcię w wiśniowym kapturku, namolnego wędrownego Cygana, bałamucącego wiejskie dziewki Fircyka Le Mątwę („Z Paryżewa prosto”), kota w półbutach, fajerkoniaka, czyli konia ognistego („coś w rodzaju dżina”), człowieka – kunia, Antka Muzykanta i strasznego smoka Staszka o imieniu Zbyszek.

Również baśniowe rekwizyty uległy w bajkach urłałckich groteskowej transformacji (drzewo kaloszowe, magiczny stolik-katolik, śmierdzące walonki Kapciuszka, wanna, co nie chciała Niemca, buty siedmiopromilowe, kwiat korpopaproci). Cel wydaje się oczywisty: stare baśnie, wyciągnięte z szafy, przetrzepane i wywrócone na lewą stronę, stają się nośnikiem nowych prawd, do których autor dochodzi bardzo zaskakującymi drogami. Pozwalają też wykpić współczesne patologie, co Owedyk czyni bez litości – i bez zahamowań. Czapki z głów.