Przejmująca historia jamajskiej niewolnicy nagrodzona Costa Award w kategorii „debiut”.

„Nazywano mnie Frannie Langton, zanim z Raju trafiłam do Londynu, gdzie oddano mnie na służbę do pana George`a Benhama, który wziął mnie na pokojówkę dla swojej żony. Nikt mnie nie pytał, czy chcę się tam udać, w moim życiu bowiem rzadko pozwalano mi podejmować decyzje. Należałam do Langtona. Jeżeli on był zadowolony, to ja też. Jeśli coś postanowił, to tak miało być. Nazwał swój dom Rajem pomimo tego, co tam się działo, i nadał imiona wszystkim żywym istotom pod swoim dachem”.

Wyznania Frannie, nieślubnej córki plantatora, rozpoczynają się od jej procesu w Londynie. Sprowadzona tam przez przez swojego ojca i właściciela, wbrew swej woli oddana na służbę do Benhamów, zostaje oskarżona o ich zamordowanie. Zamknięta w celi, na prośbę adwokata zaczyna spisywać swoją historię – opowieść o niepasującej nigdzie Mulatce, która nade wszystko pragnęła znaleźć swoje miejsce.

Nie ulega wątpliwości, że pochodzenie Frannie i jej rozbudzone intelektualne potrzeby („Czytanie było najlepszą i najgorszą rzeczą, jaka mi się przytrafiła”) położyły się cieniem na jej dalszym życiu. Inteligentna i oczytana Mulatka, potrafiąca wysławiać się lepiej niż niejedna brytyjska dama, nie umiała pogodzić się z losem, na jaki skazywał czarnoskóre kobiety okrutny czas, w którym przyszło im żyć. Zatrudniona przez Langtona przy nieludzkich eksperymentach, mających udowodnić niższość czarnej rasy, zdobyła mimowolnie imponującą wiedzę. Gdy po pożarze plantacji zrujnowany Langton zabrał ją do Londynu, marzyła, że zacznie tam nowe życie („Powiedziałam sobie, że zapomnę o Raju i o wszystkim, co tam się stało. Wyrwę te wspomnienia i pozbędę się ich jak mowy niewolników i ich obyczajów. Stworzę się na nowo”). Ojciec jednak oddał ją człowiekowi, którego nienawidziła za rasistowskie poglądy („Jeden pan jest równie zły jak inny”). Cytująca Miltona dziewczyna szoruje podłogi w domu przekonanego o swej moralnej wyższości posiadacza niewolników, a przez gospodynię Benhama, panią Linux, jest traktowana jak dzikuska z plantacji:

„- Żadnego wałkonienia się. Żadnych kłopotów. Rozumiem.

– P r o s z ę p a n i.

– Proszę pani.

– Jak będziesz potrzebowała, to dostaniesz świeczkę. Mydło raz na dwa tygodnie. Nie toleruję brzydkich zapachów.

Ode mnie nie będzie czuć, pomyślałam. Gestem przywołała mnie do stołu.

– Umiesz jeść łyżką?

Słysząc to, nieomal parsknęłam śmiechem. Wzięła łyżkę i postukała nią w glinianą miskę w kolorze żółtka. Nachyliła się do mnie jak wróżka nad dłonią.

– Z miski. W i e s z j a k?

– Jestem doskonale zaznajomiona z tutejszymi zwyczajami i umiem zachować się przy stole – odparłam, starając się o jak najczystszy angielski akcent. – P r o s z ę p a n i”.

Frannie nie umie pogodzić się z tą degradującą, poniżającą rolą:

„Langton sprawił, że zniknęłam. Oto magiczna sztuczka: wziąć mięsiste, krwiste ciało pełne marzeń i zmienić je w powietrze”.

Sytuacja dziewczyny poprawia się, gdy zostaje pokojówką egocentrycznej i ekscentrycznej pani Benham. Wkrótce między kobietami rozkwita najprawdziwsze uczucie. „Wyznania Frannie Langton” nie są bowiem kolejną „powiastką o niewolnikach”, okraszoną łzami i rozpaczą, lecz historią karkołomnej miłości i skazanej na niepowodzenie walki czarnoskórej kobiety o własną godność i własne miejsce w dziewiętnastowiecznej Anglii, która dopiero co zakazała handlu niewolnikami. Realia londyńskiego życia zostały tu zresztą oddane z niezwykłą dbałością o szczegóły. Stolica imperium już pierwszego dnia odsłania przed Frannie swą prawdziwą twarz – dobrobyt uprzywilejowanych zbudowany jest na krzywdzie rozmaitych pariasów:

„Nie spodziewałam się takiego widoku. Londyn kruszył się jak zeschły bochenek. Na ulicach tłoczyły się setki ludzi o twarzach tak bladych, że nikły we mgle, by po chwili wypłynąć niczym grudy w kwaśnym mleku. Na ich tle Langton zdawał się śniady i pomarszczony jak stara tapicerka. Iluż było tam biedaków. Bezzębni i brudni biali ludzie, trzęsący się jak żałosne małe flagi, gdy sikali na ulicę. Mieli twarze kostropate i dziobate jak skórka pomarańczowa. Harde i wymizerowane. Dzieci wyglądały jeszcze gorzej. Rozedrgane ręce, senne oczy. Na ich widok przeszył mnie pierwszy dreszcz. Oczy mogą być tylko otwarte lub zamknięte, wiedziałam to aż za dobrze. Jeśli za bardzo się rozszerzają i ciemnieją, to dlatego, że nie mieści się w nich to, co zobaczyły”.

Ukazane na takim tle pełne zbytku życie uprzywilejowanych warstw, reprezentowanych tu przez Benhamów, budzi zrozumiałą niechęć. Bogate i znudzone białe kobiety szukają nowych wrażeń i narkotyzują się za przyzwoleniem lekarzy, przepisujących im coraz większe dawki „leków”. Biali mężczyźni o barbarzyńskich poglądach, które umożliwiły im zdobycie fortun i życie w luksusie, traktują czarnoskórych jak podludzi. Langton i Benham tworzą swoje oficjalne biografie, oczyszczone z wszelkich brudów. Pozują na moralne autorytety swych czasów, choć obaj trzymają niewolników. To właśnie ci ludzie, przyjmujący dystyngowane pozy i dyskutujący na kulturalne tematy w swych eleganckich salonach wypełnionych książkami, są odpowiedzialni za niewyobrażalne okrucieństwa („Damy w sukniach, dżentelmeni we frakach. Takich ludzi świat każe nam podziwiać”). Hipokryzja białych jest tak rażąca, że woła o pomstę do nieba: „Byli barbarzyńcami, tymczasem to moja, jak to mówią, dzikość przykuwa powszechną uwagę (…)”.

„Wyznania Frannie Langton” Sary Collins to poruszająca lektura, w której zatoniecie po uszy. Choć siłą rzeczy portretuje losy kobiet w patriarchalnym świecie, bo przecież taki właśnie ówczesny świat był, irytuje mnie, jakże dziś modne, przypinanie jej łatki powieści feministycznej. Czytajcie książkę Collins bez takich oczekiwań i bez uprzedzeń – historia Frannie Langton na to zasługuje.