Najnowszą powieść Kinga przeczytałam w jeden wieczór – ale cóż to był za wieczór!

„Nawet małe dziecko wie parę podstawowych rzeczy, jeśli tylko nie ma nierówno pod sufitem. Mówi się proszę, mówi się dziękuję, nie wymachuje się ptaszkiem przy ludziach, nie żuje się jedzenia z otwartą buzią i nie rozmawia z martwymi ludźmi, kiedy stoją tuż obok żywych, którzy właśnie zaczynają tęsknić. Na swoją obronę chcę powiedzieć tylko tyle, że kiedy ją zobaczyłem, nie wiedziałem, że nie żyje”.

Całą robotę w nowej powieści Kinga robi jej narrator Jamie Conklin – chłopiec, który widzi zmarłych. Sposób, w jaki opowiada swoją historię, wbija w fotel. Od narysowanego w przedszkolu indyka płynnie przechodzi do prześwitującej koszulki zmarłej sąsiadki, od zabawy klockami Lego do rozmowy z umarłymi, a jego opowieść okraszona jest zaskakującymi w ustach kilkulatka przekleństwami, podłapanymi od matki („Z perspektywy lat mam wrażenie, że moje życie było jak powieść Dickensa, tyle że z bluzgami”).

„- Gdzie jest pani biżuteria? Wie pani?

Oni po śmierci muszą mówić prawdę. Jako sześciolatek nie wiedziałem o tym; sądziłem po prostu, że wszyscy dorośli mówią prawdę, i żywi, i martwi. Oczywiście wtedy wydawało mi się również, że Złotowłosa z bajki o trzech misiach była prawdziwą dziewczynką. Możecie sobie mówić, że byłem głupi. Przynajmniej nie wierzyłem, że tamte misie naprawdę umiały mówić.

– Na górnej półce szafy w przedpokoju – odpowiedziała. – Bardzo głęboko, za albumami.

– Dlaczego tam? – zapytałem, a matka dziwnie na mnie spojrzała.

Z jej perspektywy rozmawiałem z pustymi drzwiami… chociaż już wtedy wiedziała, że nie jestem taki jak inne dzieci. Po tym, co wydarzyło się w Central Parku, a nie było to przyjemne – opowiem później – usłyszałem, jak któremuś ze znajomych redaktorów mówi przez telefon, że jestem jasnowidzący; wystraszyłem się jak cholera, bo myślałem, że to znaczy, że mam coś z oczami”.

Kiedy historia się zaczyna, Jamie ma tylko kilka lat, dlatego o wielu rzeczach dowiaduje się później („jak się później dowiedziałem”). Tytułowe „później” to słowo, którego chłopiec stale używa, za co zresztą już na wstępie przeprasza.

„Zawsze jest jakieś później, teraz to wiem. Przynajmniej do śmierci. Bo wtedy wszystko inne jest już wcześniej”.

Postrzeganie zmarłych to raczej przekleństwo niż dar. Nie wszyscy przecież umierają spokojnie w swoim łóżku – ofiary wypadków przerażają kilkulatka, a wśród żywych zawsze znajdą się tacy, którzy zechcą niezwykłą umiejętność chłopca wykorzystać. Szokujące, że jest w tej grupie jego własna matka – niby przyciśnięta do muru (głupie decyzje, splot niesprzyjających okoliczności), ale mimo wszystko…

„Oni wiedzą, kiedy ich widzę. Zawsze wiedzą”.

„Później” Stephena Kinga nie jest klasycznym horrorem i nie przypomina filmu „Szósty zmysł” (tego z Bruce`em Willisem). Mały Jamie nie trafia do psychologa i musi sobie radzić sam – mama woli, by nie rozmawiał z nią na ten temat. Dla mnie najbardziej poruszająca była właśnie ta samotność dziecka pośród dorosłych, którzy nie tylko wolą nie wiedzieć, ale też dodatkowo obarczają Jamiego swoimi problemami. Wyjątkiem jest tutaj emerytowany profesor literatury, który przez chwilę pełni dla chłopca rolę mentora, opowiadając mu o gotyckiej literaturze, wyimaginowanych potworach i sposobach na poradzenie sobie z nimi. „Później” to kolejna po „Instytucie” powieść Kinga, która potwierdza moją teorię, że najlepsze książki Króla Grozy mają dziecięcych bohaterów.