„To zabawne, pomyślał Vasher, że tak wiele historii w moim życiu zaczyna się od tego, że wtrącają mnie do więzienia.”

To zabawne, że kolejna historia Sandersona zaczyna się od wtrącenia bohatera do więzienia.

Hallandren, Kraina Bogów, Którzy Powrócili, badań nad BioChromą oraz – przede wszystkim – kolorów. Jakże tu pstrokato! Największą obelgą, jaką można usłyszeć w tym miejscu, jest chyba „ty bezbarwny głupcze”. W Hallandrenie nawet bydło przystraja się kolorowymi wstążkami, a każda owca w stadzie ma sierść pomalowaną na inny kolor. Rządzą tu bogowie, którzy powrócili z martwych, choć może słowo „rządzą” nie za bardzo pasuje do ich roli. Siedzą zamknięci w pałacach, których nie wolno im opuszczać, oddają się rozrywkom i przyjemnościom, kapłani spełniają wszystkie ich życzenia (nawet winogrona im obierają, wyobraźcie sobie) i raz w tygodniu karmią ich Oddechem (najczęściej dziecka). Jest jedno małe „ale”: wyznawcy oczekują, że każdy z bogów odda swoje życie potrzebującemu – raczej prędzej niż później. Nad całym tym panteonem dzierży władzę (i znów raczej teoretycznie) Król-Bóg Susebron, ale największą sympatię czytelnika wzbudza cyniczny Dar Pieśni, bóg odwagi. Wspomnieć jeszcze trzeba o Nieżywych – całej armii monochromatycznych wojowników, którą dysponują bogowie.

Z krzykliwym i ciepłym Hallandrenem mocno kontrastuje malutkie górskie Idris, unikające dla odmiany wszystkiego, co kolorowe (do tego stopnia, że mieszkańcy celowo spierają swoje ubrania do nijakiej szarości). W Bevalis, stolicy Idris, rządzi król Dedelin, pochodzący z prawdziwego królewskiego rodu Hallandren, o czym świadczą Królewskie Loki – marzenie (a może raczej koszmar?) każdego fryzjera. Królewskie Loki rosną bowiem na zawołanie, a do tego zmieniają kolor pod wpływem emocji. Mieszkańcy Idris to ludzie skromni, poświęcający się dla bliźnich. Religia Hallandrenu wywołuje w nich obrzydzenie: odbieranie innym Oddechów uważają za zbrodnię, równie negatywny stosunek mają do rozbudzania przedmiotów oddechami i właściwie do wszystkiego, co pochodzi zza miedzy. Nic dziwnego, że król Dedelin jest w kropce: aby uniknąć wojny, musi poświęcić swoją córkę i zgodnie z zawartą przed laty umową oddać jej rękę Susebronowi. Obiecana bogu Vivenna od dziecka przygotowywała się do tej roli, jednak król nieoczekiwanie zmienia zdanie i wysyła do Hallandrenu najmłodszą córkę, siedemnastoletnią Siri.

Książki Brandona Sandersona rozpoznaje się na pierwszy rzut oka: są najgrubsze na półce. Kolejne charakterystyczne cechy to rozbudowany świat, oryginalny system magii i ciekawi bohaterowie. Wszystko znajdziemy w pierwszym tomie cyklu „Siewca wojny”. To powieść dobra, ale jednak nie tak dobra jak książki z serii o Ostatnim Imperium. „Rozjemcę” czyta się szybko i przyjemnie, choć – moim zdaniem – z tą oryginalnością Sanderson tym razem nieco przesadził. Pokomplikowane to, wydumane i daje często niezamierzony efekt komiczny (rozbudzanie poszczególnych części garderoby na przykład). Rekompensatą dla czytelnika będzie nieoczekiwany finał, który może skłonić do sięgnięcia po kolejne tomy cyklu. Ja raczej się nie skuszę.