Rincewinda straciliśmy z oczu, kiedy spadał poza krawędź świata. Dobra wiadomość: przeżył. Zła: ma przekichane jak nigdy dotąd.

Dysk. Słońce wstaje tu powoli, jakby niezdecydowane, czy warto się w ogóle wysilać. Stwórca tego mocno popapranego świata poukrywał tu i ówdzie fałszywe skamieliny, bo „nie miał nic lepszego do roboty niż denerwować archeologów i podsuwać im głupie pomysły.” Przez roztargnienie pozostawił na świecie również Octavo – księgę, która służyła mu podczas dzieła stworzenia. Jedno z ośmiu zaklęć w niej zawartych zagnieździło się na dobre w głowie Rincewinda. Teraz polują na niego przedstawiciele wszystkich ośmiu Obrządków Magicznych, by je stamtąd wydobyć.

Niewidoczny Uniwersytet, główna magiczna uczelnia Dysku. Pół tuzina magów w nocnych koszulach zagląda przez małe zakratowane okienko w głąb komnaty, w której spoczywa, przymocowane łańcuchami do pulpitu, Octavo. Zaklęcia szaleją, przywabiając przy okazji stwory z chaotycznych Wymiarów Piekieł:

„Nie będą tu opisywane, gdyż nawet najpiękniejsze wyglądają jak pomiot ośmiornicy i roweru. Wiadomo, że stwory z niepożądanych wszechświatów zawsze usiłują wtargnąć do naszego, gdyż stanowi on psychiczny mieszkaniowy odpowiednik bliskich sklepów i lepszych połączeń autobusowych.”

Gdy gruba kolumna blasku strzela z księgi prosto w sklepienie, zamieniając znajdującego się piętro wyżej bibliotekarza w orangutana, magowie przywołują Śmierć, który informuje ich o istnieniu starożytnego proroctwa: wszystkie osiem Zaklęć musi być wypowiedziane jednocześnie podczas najbliższej Nocy Strzyżenia Wiedźm (taki ichni sylwester) albo Dysk zostanie zniszczony. Problem w tym, że jedno z Zaklęć przepadło jak kamień w wodę razem z pewnym nieudanym magiem.

Tymczasem w zaczarowanym lesie Skund Rincewind wcale nie rozmawia z drzewem:

„- Jesteś magiczne? – spytał.

– Nikt mi tego nie mówił – stwierdziło drzewo. – Ale chyba tak.

Nie mogę rozmawiać z drzewem, myślał Rincewind. Gdybym rozmawiał z drzewem, byłbym szaleńcem. A nie jestem szaleńcem, zatem drzewa nie mówią.

– Do widzenia – rzekł stanowczo.”

W tym samym lesie Rincewind spotyka Dwukwiata i jego Bagaż. Dwukwiat wcale nie jest zdziwiony, że przeżył lot poza krawędź płaskiej ziemi. Pierwszy turysta Dysku wyznaje zasadę, że wszystko w końcu jakoś się ułoży. Patrzy na świat przez różowe okulary, postrzega go różowym mózgiem i słyszy różowymi uszami. Rincewind wręcz przeciwnie.

„- Jak myślisz, czy w lesie można znaleźć coś do jedzenia?

– Tak – stwierdził mag z goryczą. – Nas.”

W kontynuacji „Koloru magii” Rincewind, Dwukwiat i Bagaż znowu przemierzają nieprzyjazne krainy Dysku. Po wizycie w zaczarowanym lesie, pełnym gadających pseudoentów, robią sobie postój w chatce z piernika (Szkoła Słodkiej Architektury), gdzie wtranżalają szafę i kawałek łóżka (Dwukwiat), następnie trafiają do druidów, obsługujących kamienny komputer, lądują w jurcie nekromantki z Końskich Plemion i w domu Śmierci (parodia katabazy), zawierają znajomość z trollami, aż wreszcie wracają do śmierdzącego Ankh-Morpork, które Rincewind czule nazywa domem. Tym razem w wędrówce towarzyszy im najwspanialszy z bohaterów Dysku – sam Cohen Barbarzyńca. Spróbujcie go sobie wyobrazić, bo warto: mlaszczący głos, niewysoka, koścista sylwetka, patykowate nogi i łysina. Za całe ubranie służą mu nabijane ćwiekami szorty i buty, w których „bez trudu zmieściłaby się druga para stóp”. Cohen Barbarzyńca ma lumbago, jedno oko, osiemdziesiąt siedem lat oraz braki w uzębieniu (jeśli można tak nazwać całkowitą nieobecność tegoż). Nic dziwnego, że najbardziej ceni sobie dobre zęby, gorącą wodę i miękki papier toaletowy.

W przypadku cyklu o Świecie Dysku śmiało można powiedzieć, że każda kolejna powieść jest lepsza od poprzedniej. Terry Pratchett dopracowuje szczegóły, wprowadza tematy i postacie, spajające poszczególne części (jak choćby bibliotekarz orangutan), bohaterowie nabierają rumieńców, a Ankh-Morpork charakteru. Nad wszystkim unosi się charakterystyczne, cudownie absurdalne, podszyte ironią poczucie humoru autora, jedyne w swoim rodzaju i całkowicie niepodrabialne. Terry Pratchett obśmiewa nie tylko reprezentatywne cechy gatunku, ale też niedorzeczności i problemy naszych czasów oraz zachowania i obyczaje mieszkańców kulistej Ziemi, która w płaskim Świecie Dysku odbija się jak w krzywym zwierciadle (mieszkańcy Ankh-Morpork maszerujący w góry, by mieć lepszy widok na apokalipsę; spragnieni awansu ambitni magowie, którzy bez przerwy podejmują próby ukatrupienia swoich przełożonych, itd.). „Blask fantastyczny” to gwarancja świetnej zabawy i dobrego nastroju, który utrzymuje się jeszcze długo po zakończeniu lektury. Polecam, radośnie szczerząc zęby (ups, co za nietakt…).