Ilekroć wracam do lektury „Kronik wampirów” Anny Rice, zachwycam się doskonale oddanym na kartach jej książek magicznym klimatem Nowego Orleanu oraz nastrojowymi, malarskimi opisami dzikiej i nieokiełznanej przyrody Luizjany.

Widzę plantację Pointe du Lac, otoczoną grzęzawiskami, blask zachodzącego słońca na omszonych cyprysach i gałęziach wisterii, oplatających mury, słyszę krzyk ptaków i odgłosy owadów, dochodzące znad bagien oraz afrykańskie pieśni niewolników, unoszące się nad polami.

„Wywiad z wampirem” nie jest horrorem ani nawet klasyczną powieścią grozy. To utrzymana w romantycznym, wiktoriańskim stylu spowiedź krwiopijcy, skoncentrowana na analizie psychiki bohatera oraz mechanizmach prowadzących do jego wyobcowania. Anne Rice sadza wampira na kozetce i urządza mu coś w rodzaju terapeutycznej sesji (nieskutecznej), dzięki czemu jak nigdy wcześniej poznajemy blaski i cienie (w przypadku zbolałego Louisa głównie cienie) wampirzej egzystencji. Bo co tu dużo mówić, ciężkie taki Louis miał życie. Wychowany w domu bogatego plantatora, wśród francuskich mebli i wyręczających go czarnoskórych służących, przyzwyczajony do „wyrażania życzeń”, czerpiący zyski z pracy „dzikusów, nieco tylko oswojonych za sprawą niewolnictwa”, odczuwał dojmujący ból istnienia – jak każdy melancholijny romantyk z nadmiarem wolnego czasu i odpowiednio zasobnym portfelem (vide: „Cierpienia młodego Wertera” Goethego). Śmierć brata, jakkolwiek tragiczna, wydaje się być tylko impulsem do uwolnienia depresyjnych i autodestrukcyjnych skłonności („Dostrzegłem moich prawdziwych bogów… bogów większości ludzi. Jedzenie, picie i bezpieczeństwo w konformizmie. Popiół.”) Louisa bolało życie doczesne i tak samo będzie bolało go ofiarowane mu przez Lestata życie wieczne. Źródłem jego wampirzych problemów okaże się konflikt między koniecznością zabijania a kruchą, wrażliwą naturą posiadacza niewolników, który z pewnością podpisałby się pod Mickiewiczowskim hasłem, leżącym u podstaw polskiego romantyzmu: „Miej serce i patrzaj w serce!” Bo Louis serce ma wielkie jak dzwon, pragnie też nieustannie komuś w serce patrzeć, szuka mistrza, towarzysza, miłości, porozumienia dusz… i odpowiedzi. Ponieważ trudno patrzeć w serce ludziom ściskanym za gardło, Louis podróżuje do Europy Środkowej, by odnaleźć innych krwiopijców, równie dystyngowanych i głębokich jak on sam, bowiem jedyny znany mu wampir, Lestat, nie spełnił tych wyśrubowanych wymogów:

„Nim nadszedł ranek, zdałem sobie sprawę, że przewyższam go w sposób niedościgły, że los zakpił sobie ze mnie, dając mi go za nauczyciela.”

Europa Środkowa, ukazywana w powieści jako centrum wampiryzmu, przywita Louisa kilkoma przykrymi niespodziankami:

„Był to dziwny kraj. Pusty, ciemny, jak to zawsze jest z wiejską okolicą. Tutejsze zamki i ruiny często spowite były w ciemnościach, gdy księżyc zakrywały chmury. Odczuwałem niepokój podczas tych godzin, które przynosiły nowe przeżycia, nie znane nam z Nowego Orleanu. Ludzie, których napotykaliśmy, też napawali nas lękiem. Byliśmy jakby nadzy i zagubieni w ich wioseczkach i ani na chwilę nie opuszczała nas świadomość, że w ich towarzystwie grozi nam poważne niebezpieczeństwo. (…) A wszystko dlatego, że ci prości, wiejscy ludzie, którzy być może z przerażeniem patrzyliby na zatłoczone ulice Nowego Orleanu, święcie wierzyli, że umarły może spacerować i pić krew żyjących. Oni po prostu znali nasze imiona: wampir, diabeł.”

Obok takiej niepozornej wioseczki, w ponurych ruinach klasztoru Louis spotyka swego pierwszego europejskiego wampira: dzikusa wyjętego żywcem z karpackich legend. Zanim dojdzie do brutalnej walki, nasz bohater zdąży ocenić poszarpane ubranie (z pewnością nie z najmodniejszego salonu), śmierdzący oddech i skołtunione, obrzydliwie brudne włosy. Za każdym razem bawi mnie scena pojedynku zagranicznego elegancika z prymitywnym tubylcem:

„Pamiętam, że okładałem jego głowę ciosami, bez końca, moje palce dosłownie wyrywały z cebulkami te jego brudne kudły.”

Zniesmaczony Louis udaje się do Paryża w poszukiwaniu własnego języka i kultury. Tamtejsze wampiry okazują się odpowiednio cywilizowane, jednakże słabo tolerują konkurencję. Ich ofiarą pada towarzyszka Louisa, Claudia, wampir po wieczność uwięziony w ciele dziecka. I Louis, oczywiście, znowu cierpi. A my razem z nim.

Wampiry Anny Rice to pierwszy krok na drodze uatrakcyjniania wizerunku potwora. Są pełne zmysłowego wdzięku, który przyciąga do nich ofiary. Ubierają się zgodnie z najnowszą modą, cenią sztukę, brylują na salonach, bawią się w teatr. Mieszkają między ludźmi, chociaż w sypialniach preferują trumny. Nade wszystko jednak są piękne.

„Wampir był zupełnie biały i gładki, jakby wyrzeźbiony z kości, a jego twarz pozostawała nieruchoma, posagowa, z wyjątkiem błyszczących zielonych oczu, które bacznie spoglądały w dół na siedzącego młodego człowieka, podobne do dwóch płomieni umieszczonych w czaszce. (…) Jego wzrok przesunął się wolno po eleganckiej, szytej na miarę czarnej marynarce, którą widział tylko przelotnie w barze, po długich fałdach peleryny, czarnym jedwabnym krawacie zawiązanym pod szyją i błyszczącym białym kołnierzyku, białym jak skóra wampira. Spojrzał na gęste czarne włosy, fale zaczesane za uszy, loki niemal dotykające śnieżnobiałego kołnierzyka.”

Wymuskany strój i fryzura a la „fale Dunaju” mogą wynikać z faktu, że Anna Rice pozwoliła swoim wampirom przeglądać się w lustrze. Może to nie był jej najlepszy pomysł… . Nie znalazłam natomiast żadnej informacji o czosnku, ale też kuchni nie poświęca się tutaj zbyt wiele miejsca, skoro bohaterowie nie jedzą (przynajmniej w tradycyjnym tego słowa znaczeniu). Krzyże nie robią na nich wrażenia, chyba że chodzi o wrażenie estetyczne. W tym przypadku można powiedzieć, że działają na Louisa, który „szczególnie lubi patrzeć na krucyfiksy”. Cechą charakterystyczną wykreowanych przez autorkę wampirów jest „obojętny stosunek do życia i niedbałe traktowanie rzeczywistości”. Potrafią poruszać się bardzo szybko, bez skrupułów karmią się ludźmi (lubią sobie zakąsić dzieckiem), są silne i bezwzględne – wszystkie poza nieszczęsnym Louisem.

„Wywiad z wampirem” to książka dla tych nielicznych czytelników, którzy podczas lektury nie pomijają opisów i nie zasypiają przy monologach wewnętrznych. Spodoba się też zapewne ludziom zafascynowanym Nowym Orleanem, wielbicielom wysmakowanych, nastrojowych opowieści oraz – jak przypuszczam – studentom psychologii.