Lektura kontynuacji „Gry o tron” wzbudziła we mnie podejrzenie, że autor może odgrywać się na swoich bohaterach, rekompensując sobie powściagliwość wobec irytujących ludzi w realnym życiu. Bo żeby aż tak źle im życzyć…

Wielkie lato, które trwało dziesięć lat, dwa księżyce i szesnaście dni, właśnie dobiegło końca. Stannis okopał się na Smoczej Skale, gdzie jego smutnej, prześladowanej przez koszmary córce towarzyszy jedynie obłąkany błazen. „Kobieta w czerwieni” wypełnia szaleństwem głowę jej matki. Lorda Smoczej Skały i z łaski bogów prawowitego dziedzica Żelaznego Tronu Siedmiu Królestw Westeros wspiera „cebulowy rycerz” o plebejskim pochodzeniu, ser Davos Seaworth. Jest to jedna z przyzwoitszych postaci w tej opasłej cegle, chociaż nielubiana przez innych bohaterów, zapewne z racji tego, że zamiast im schlebiać, wali prawdę prosto z mostu. O samym Stannisie najwięcej mówią jego usta, które „mogłyby doprowadzić do rozpaczy nawet najzabawniejszego z błaznów”. Czy byłby dobrym królem?

Jego młodszy brat Renly uważa, że nie, dlatego sam postanawia sięgnąć po koronę. Pozostali przy życiu Baratheonowie różnią się jak ogień i woda: otwarty i życzliwy Renly łatwo zjednuje sobie ludzi. Dobre relacje utrzymuje także z żoną, którą poślubił jedynie ze względów politycznych, ponieważ bardziej pociągają go mężczyźni (ciekawostka: swoją Gwardię Królewską przemianował na… Tęczową). Czy Renly byłby dobrym królem?

Śmierć Roberta Baratheona zapoczątkowała nie tylko bratobójczą wojnę. Wdowa po królu, przeklęta po stokroć Cersei Lannister, nie ma ochoty dzielić się władzą: niczym Herod rozkazuje wyśledzić i wymordować wszystkie nieślubne dzieci męża, a na tronie sadza swojego syna Joffreya, jedną z największych gnid na kartach całej literatury (Malfoy z cyklu o Harrym Potterze to przy nim słodziak). Nie podoba się to dawnym wasalom Żelaznego Tronu, którzy również obwołują się królami. Korona Królów Północy przypada piętnastoletniemu Robowi Starkowi, z którego wojna przedwcześnie uczyniła mężczyznę. Rob ma posłuch i poparcie, wykazuje się też cnotami, których Joffreyowi brakuje (co do jednej). Ten rzeczywiście mógłby być dobrym królem.

Tymczasem w innym zakątku tego pogrążonego w chaosie świata rodzi się nowa potęga. Bezcenne żywe smoki zaledwie czternastoletniej Daenerys Targaryen to jeszcze pisklaki, ale kiedy dorosną, nic nie powstrzyma ich matki przed zagarnięciem należnego jej z racji dziedzictwa krwi tronu. Problem w tym, że młodziutka dziewczyna wciąż ma niewielu zwolenników, za to bardzo wielu wrogów, którzy chętnie przygarnęliby unikalne stworzenia.

Razem z odrodzonymi smokami do świata powraca magia. Tajemne zaklęcia stają się skuteczniejsze niż przedtem. Mnożą się omeny. Budzą się dawne moce. Drzewa znowu mają oczy. Najgroźniejszym wrogiem dla skłóconych władców Zachodniego Królestwa okaże się nadchodząca zima. Stojące na straży północnych granic Winterfell to ostatnia nadzieja ludzi – ale Winterfell już nie ma…

„W strasznych czasach dzieją się straszne rzeczy” – mówi Aryi Stark Lorathijczyk Jaquen H`ghar. W świecie wykreowanym przez Martina czasy muszą być ciężkie permanentnie, ponieważ straszne rzeczy są tu na porządku dziennym. Przyzwoici ludzie, tacy jak miłujący książki Samwell Tarly, kiepsko sobie w takiej rzeczywistości radzą i zazwyczaj źle kończą, co czytelnik przyjmuje z bólem serca. „Starcie królów” to ponura i brutalna historia, pełna okrutnych scen i niepozostawiająca miejsca na nadzieję. Tyle niesprawiedliwości, przemocy, flaków, bluzgów, brudu i błocka mogłoby pewnie odrzucić niejednego czytelnika – jednak nie wtedy, gdy pióra trzyma George R.R. Martin.