Co jakiś czas autor cyklu Świat Dysku wypuszczał tom serii poważniejszy w tonie i taka właśnie jest „Straż nocna”.

Wywodzący się z nizin społecznych komendant Straży Miejskiej Sam Vimes za sprawą Amora awansował do elity, co uwiera go niczym nowy elegancki but. Ponieważ naprawdę kocha lady Sybil, stara się znosić te luksusy z pełną rezygnacji cierpliwością, nawet kiedy trzeba włożyć paradny strój diuka, którego nieodzownym elementem są… pończochy. Sam Vimes i pończochy, wyobraźcie to sobie!

Raz do roku grupa strażników z komisariatu Straży Miejskiej w Pseudopolis Yardzie przypina do munduru gałązkę bzu na pamiątkę pewnego wydarzenia, które miało miejsce 25 maja. Ci, którzy brali w nim udział i przeżyli, odwiedzają w tym dniu cmentarz pod wezwaniem Pomniejszych Bóstw. Gałązka bzu niczym proustowska magdalenka przenosi Vimesa myślami do czasów, gdy był jeszcze świeżo upieczonym, naiwnym strażnikiem i odbierał „przyspieszony kurs podstaw służby policyjnej” od Johna Keela, chyba jedynego przyzwoitego człowieka w ówczesnej Straży. Właśnie do tego czasu przenosi go też – tym razem całkiem dosłownie – silna magiczna burza i to w chwili, kiedy niemal udaje mu się dopaść mordującego strażników Carcera. Nieoczekiwanie marzenie Vimesa, tęskniącego za dawnym życiem zwyczajnego gliny, staje się rzeczywistością – znowu jest goły (i to dosłownie), ale nie tak wesoły, jak się tego spodziewał („Niech piekło pochłonie tych magów…”). W dodatku ma do wykonania robotę. Musi wyśledzić mordercę, nauczyć swoje młodsze ja, jak być dobrym gliną i zmienić rezultat krwawej rewolucji. A ponieważ w przeszłości nie może istnieć dwóch Samów Vimesów, zaczyna przedstawiać się jako John Keel…

„Kiedyś uważaliśmy, że czas jest jak rzeka: można powiosłować z prądem, pod prąd i wrócić w to samo miejsce. Potem odkryliśmy, że zachowuje się jak morze, więc można także płynąć na boki. Potem okazało się, że jest jak kula wody, można się przemieszczać także w górę i w dół. Obecnie uważamy, że jest jak… no, jak bardzo wiele zwiniętych przestrzeni. Są też przeskoki czasowe, ześlizgi czasowe, ludzie przy nim majstrują, zyskując go albo marnując… No i są kwanty, oczywiście. – Mnich westchnął. – Zawsze te przeklęte kwanty. No i jak się zbierze jedno z drugim, to uważamy, że całkiem dobrze sobie radzimy, jeśli wczoraj wydarza się przed jutrem”.

Bardzo ciekawe są spotkania przeniesionego w przeszłość Vimesa ze znanymi bohaterami. Pani Palm jest młodziutką dziewczyną, a Dibbler dopiero zaczyna rozkręcać swój kiełbaskowy interes.

„- Ile płacę, panie… ehm… – Powstrzymał się w ostatniej chwili i demonstracyjnie spojrzał na wypisane z przodu tacy nazwisko. – Panie Dibbler?

– Cztery pensy, sierżancie.

– I pewnie gardło pan sobie podrzyna, co? – zażartował Vimes.

– Słucham? – zdziwił się Dibbler.

– Mówię, że z taką ceną to jakby pan sobie gardło podrzynał.

– Podrzynam sobie…?

– Gardło – podpowiedział z desperacją Vimes”.

Jeszcze ciekawsze są spotkania Vimesa z pacholęcym Nobbym („To musiał być chłopiec. Natura nie byłaby aż tak okrutna, by coś takiego zrobić dziewczynce”) i z młodym funkcjonariuszem Fredem Colonem. W cieniach Ankh-Morpork ukrywa się też ambitny adept Gildii Skrytobójców, inteligentniejszy od wszystkich szkolnych kolegów razem wziętych…

„- Jak rozumiem, Havelock, dostałeś zero punktów na egzaminie ze skradania się.

– Mogę spytać, jak to odkryłaś, madame?

– Och, słyszy się to i owo – odparła lekceważąco. – Wystarczy, że zabrzęczy się pieniędzmi przy czyimś uchu.

– No cóż, to prawda – przyznał skrytobójca.

– Dlaczego tak się stało?

– Egzaminator uznał, że użyłem podstępu, madame.

– A użyłeś?

– Oczywiście. Sądziłem, że właśnie o to chodzi.

– Mówił też, że nigdy nie uczęszczałeś na jego lekcje.

– Ależ uczęszczałem. Bardzo skrupulatnie.

– Twierdzi, że nigdy cię nie widział.

Havelock się uśmiechnął”.

Niestety, w przeszłości Vimesa spotkamy również hitleropodobnego Swinga, który mierzy czaszki ludzi za pomocą cyrkla i linijki, oraz obłąkanego lorda Windera i jego Sekcję Specjalną z ulicy Kablowej. Są to rzeczy w naszej rzeczywistości równie znane jak sparodiowana na okładce książki „Straż nocna” Rembrandta. I jakoś – wyjątkowo – nie jest nam do śmiechu…