„Co jest najbardziej potrzebne człowiekowi do życia? Powietrze, sen, pożywienie i… tak, zgadłeś! Śmiech!”

W drugiej księdze przygód najbardziej znanej polskiej małpy (o pierwszej przeczytacie tutaj) A`Tomek konstruuje ultranowoczesny pojazd mechaniczny, czyli słynną Rozalię. Niestety, przemieszczanie się tym cudeńkiem wymaga specjalnego „rozaliowego” prawa jazdy, dlatego chłopcy zgłaszają się do Młodzieżowej Służby Ruchu (ach, te wyszukane socjalistyczne nazwy o uroku zbutwiałej tektury…). Nasi bohaterowie jak zwykle dają z siebie wszystko i nawet więcej jeszcze (słynne dwieście procent normy): Tytus wykonuje kukłę dziadka do przeprowadzania staruszków przez jezdnię, natomiast A`Tomek buduje katapultę do przerzucania dzieci na drugą stronę ulicy bez zatrzymywania ruchu („Zwykła deska a spowoduje przewrót kodeksie drogowym”). Gorliwi kandydaci na kierowców udają się też w plener, by sprawdzić swoją znajomość przepisów ruchu za miastem. Podczas tej eskapady odkrywają, że Rozalia ma charakterek, A`Tomek w najtragiczniejszych momentach zaczyna mówić wierszem, a Tytus nie pojmuje idei ruchu okrężnego.

Służba nie drużba: nasi harcerze urządzają plac rowerowy dla maluchów, zimą odśnieżają znaki drogowe, organizują wystawę przestrzegającą przed wypadkami. Prawdę mówiąc, gdyby nie Tytus, byłoby… po prostu nudno. Księga druga mocno trąci dydaktycznym smrodkiem i nawet ponętne autostopowiczki na rolkach nie pomagają – wszak „czepianie się pojazdów jest surowo wzbronione” („Pójdą pieszo, będą miały zgrabniejsze nogi”). Przeczytałam z sentymentu, ale bez większej frajdy.