Chwytliwe jak nagłówek z tabloidu, prawda? Tymczasem to stara historia o tym, jak mąż podziękował Rosemary za noszenie jego koszul do pralni…

Rozsławionej przez film Romana Polańskiego fabuły „Dziecka Rosemary” Iry Levina nikomu przypominać nie trzeba. Dość powiedzieć, że młoda kobieta, wydana przez małżonka sekcie satanistów, urodziła diabła: takiego prawdziwego, z żółtymi ślepkami i wszystkimi charakterystycznymi atrybutami. W „Danse macabre”, książce poświęconej horrorowi, Stephen King wyczerpująco analizuje religijny kontekst powieści, uznając ją za „rodzaj satyry społeczno-religijnej”:

„Można powiedzieć, że głównym tematem Dziecka Rosemary jest wielkomiejska paranoja (w odróżnieniu od wiejskiej bądź małomiasteczkowej paranoi, którą ujrzymy w Inwazji porywaczy ciał Jacka Finneya). Nietrudno w niej także wyróżnić istotny temat poboczny. Da się go określić następująco: osłabienie przekonań religijnych uchyla wrota, przez które może wśliznąć się diabeł, zarówno do makrokosmosu (ogólnoświatowy kryzys religijny), jak i do mikrokosmosu (droga przebyta przez Rosemary, która przechodzi od wiary jako Rosemary Reilly, do niewiary jako Rosemary Woodhouse, by wreszcie powrócić do wiary jako matka piekielnego Dziecięcia)”.

Zainteresowanych tym tropem odsyłam do wspomnianej wyżej książki Kinga, ja natomiast chciałabym się skupić na innym problemie, mianowicie na zaufaniu, jakie pokładamy w osobie, z którą decydujemy się spędzić resztę życia. W książce Iry Levina najbardziej uderzyła mnie perfidia męża: przez długie miesiące zwodzi i okłamuje żonę, separuje ją od przyjaciół i znajomych, pomaga poić jakimś czarcim zielem, wymusza na niej krzykiem i emocjonalnym szantażem posłuszeństwo wobec satanistów, a jednocześnie udaje kochającego, troskliwego i oddanego człowieka. I choć Levin sugeruje, że Guy poślubił Rosemary, gdyż była podobna do kobiety, którą niegdyś kochał i utracił, Rosemary nie wątpi w miłość męża (a nawet gdy jej się to zdarzy, zaraz go rozgrzesza, biorąc winę na siebie). Czytelnik dość szybko dostrzega, że Guy to egoistyczny dupek, skoncentrowany jedynie na swojej aktorskiej karierze, mimo to jego współudział w wykorzystaniu przez satanistów Rosemary bulwersuje. Woodhouse (protestant) jest człowiekiem zepsutym, a jego zepsucie ujawnia się nie tylko w decyzji, którą podejmuje, ale też w sposobie, w jaki podchodzi do całej sytuacji: jest przekonany, że po tym zajściu on i Rosemary będą sobie żyli dalej zgodnie i szczęśliwie, a poświęcenie jednego dziecka (które donosi i urodzi ktoś inny) to niewygórowana cena za rozwój kariery:

„- Spójrzmy prawdzie w oczy – przemówił ponownie Guy. – Wpadłaś w obłęd, który dotyka kobiet w ostatnich tygodniach ciąży. (…) Wiem, że to najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek cię spotkała – powiedział. – Ale od tej pory będzie już tylko lepiej. Warner jest już prawie gotów przystać na nasze warunki, nagle zainteresował się mną też Universal. Dostanę jeszcze parę dobrych recenzji, a wtedy wyniesiemy się z tego miasta i zamieszkamy wśród pięknych wzgórz Beverly, w domu z basenem, ogrodem ziołowym i całą resztą. I z dziećmi, Ro. Słowo harcerza. Słyszałaś, co mówił Abe. – Pocałował jej dłoń. – Muszę już biec zdobywać sławę”.

Nie ukrywam, że podczas lektury „Dziecka Rosemary” cały czas miałam ochotę posłać męża bohaterki do wszystkich diabłów (ups) i ta irytacja była u mnie uczuciem dominującym. Nie oznacza to, że powieść Levina pozbawiona jest grozy – straszy, straszy, i to jak. Tym jednak, co mnie poruszyło najbardziej, była nielojalność męża, jego perfidia i brak (choćby szczątkowego) kręgosłupa moralnego. Na tej podstawie wysnułam wniosek, że powieść Levina przedstawia nie tylko skutki kryzysu wiary, ale także – patrząc szerzej – skutki kryzysu humanistycznych wartości. „Czy Bóg umarł?” – krzyczy nagłówek w przeglądanej przez Rosemary gazecie. Ja zapytałabym: czy umarł człowiek?