„Czasem sądzę, że udoskonalamy ten świat, usuwając wszystko co ludzkie z naszego życia”.

Narratorem tej krótkiej, ale kapitalnej historii jest Miles Bennell, lekarz prowadzący praktykę medyczną w swoim rodzinnym miasteczku Mill Valley. Pewnego dnia przychodzi do niego „w swoim wspaniałym, pięknie umięśnionym szkielecie” (lekarski komplement) dawno niewidziana licealna miłość – Becky Driscoll. Kobieta jest zaniepokojona zachowaniem swojej kuzynki Wilmy, która twierdzi, że jej wujek się zmienił i jest całkowicie inną osobą. Ulegając jej prośbie, doktor jeszcze tego samego dnia jedzie na spotkanie z Wilmą i jej wujkiem Irą.

„- Miles, on wygląda, mówi, zachowuje się i pamięta dokładnie jak Ira. Na zewnątrz. Ale wewnątrz jest inny. Jego reakcje – zawahała się, szukając słowa – nie są emocjonalnie właściwe. Tak bym to określiła. On pamięta przeszłość ze wszystkimi szczegółami i będzie się uśmiechał i mówił: Byłaś zmyślnym i bystrym dzieciakiem, Willy, tak samo jak mawiał wujek Ira. Ale czegoś brakuje. (…) Przy tym wujku Irze, czy kimkolwiek albo czymkolwiek on jest – mam uczucie, absolutną pewność, Miles, że on mówi wszystko z pamięci. Że wszystkie fakty ze wspomnień wujka Iry są w jego umyśle, co do ostatniego szczegółu, zawsze gotowe do przywołania. Ale nie uczucia. Nie ma żadnych uczuć, żadnych – on tylko je symuluje”.

Doktor Bennell umawia Wilmę z psychiatrą, ale już następnego dnia zgłaszają się do niego kolejne osoby, opowiadające podobne historie („Dziewięcioletni chłopiec zjawił się ze swoją babką, z którą aktualnie mieszkał, ponieważ dostawał ataków histerii na widok własnej matki i twierdził, że w żadnym razie nie jest to jego matka”). Początkowo Miles daje wiarę Manniemu Kaufmanowi, zaprzyjaźnionemu psychiatrze, który niezwykłe przypadki w Mill Valley uparcie tłumaczy lokalną epidemią neurozy zakaźnej. Jednak gdy do swojego domu zaprasza go Jack Belicec, pisarz, by pokazać mu znalezione u siebie ciało mężczyzny, wyglądające na nieużywane i pozbawione oznak stężenia pośmiertnego, Miles z przerażeniem dostrzega, że ciało rzekomego trupa niepokojąco odpowiada rozmiarowi i budowie Jacka…

Odkrycie prawdy sprawia, że dla grupki naszych bohaterów rodzinne miasteczko staje się nagle miejscem obcym i wrogim. Każde okno, drzwi, alejka czy twarz wydają się groźne. Ulice wyglądają jak wymarłe: nikt nie naprawia dachu czy werandy, nikt nie kosi trawnika, nie sadzi krzewów.

„Przeszliśmy jeszcze trzy ulice, do Blithedale. Tam zawróciliśmy i przeszliśmy drugą stroną Throckmorton – i nigdzie żadnego śladu zmian. Tak jakbyśmy byli wśród elementów scenografii wykończonej do ostatniego gwoździa i ostatniego pociągnięcia pędzla. Jednak nie można przejść całej ulicy zamieszkanej przez zwyczajnych ludzi i nie zobaczyć oznak, powiedzmy, budowy garaży, kładzenia nowych cementowych chodników, przekopywania ogrodu, montowania nowego okna – zawsze obecnych jakichś śladów niekończącego się pragnienia zmian i udoskonalania, które cechuje gatunek ludzki”.

W książce prezentowane są trzy spojrzenia na inwazję: naukowca, artysty i samych najeźdźców. Psycholog odrzuca fantastyczne wyjaśnienia, twierdząc, że są wynikiem zbiorowej autosugestii („Wszyscy wolimy odpowiedzi tajemnicze i podniecające od prostych i nudnych”). Pisarz, „człowiek z wyobraźnią”, dopuszcza jednak istnienie rzeczy nieznanych współczesnej nauce:

„W naszej wiedzy nie ma miejsca dla niczego, co nie zostało powszechnie doświadczone. Jednak nauka deklaruje obiektywność. – Przerwał, mierząc wzrokiem stół. – Rozważać każde zjawisko bezstronnie i bez uprzedzeń. Oczywiście niczego takiego nie czyni. Tego rodzaju wypadki – wskazał na stertę papierów na stole – odsyła w zapomnienie automatyczną pogardą. A z tego reszta z nas czerpie natchnienie. Podejście naukowca narzuca stwierdzenie, że są to złudzenia optyczne, autosugestia albo histeria czy masowa hipnoza, a gdy wszystko to zawodzi – zbieg okoliczności. Wszystko i nic, poza tym, że być może rzeczywiście się zdarzyło. O nie – Jack potrząsnął głową, uśmiechając się – nigdy nie wolno nawet na chwilę przyjąć, że coś, czego nie rozumiemy, nigdy się nie wydarzyło”.

Oddajmy jeszcze głos najeźdźcom, „pasożytom wszechświata”, którzy kolonizację kolejnych planet uzasadniają w bardzo znajomy sposób:

„Dlaczego pan oddycha, je, śpi, kocha się i reprodukuje swój gatunek? Ponieważ taka jest pańska funkcja, przyczyna pańskiego bytu. Nie ma żadnej innej potrzeby i żadna inna nie jest potrzebna. (…) Wygląda pan na wstrząśniętego, niemal chorego, a w końcu co takiego uczynił gatunek ludzki poza tym, że rozprzestrzenił się na tej planecie i zaroił glob kilkoma miliardami swoich przedstawicieli? Co zrobiliście z tym kontynentem oprócz rozprzestrzeniania się i zapełnienia go? A gdzie są bizony, które wędrowały po tym kraju przed wami? Zniknęły”.

Kosmiczni porywacze ciał doskonale imitują ludzi, jednak nie odczuwają żadnych emocji. Biorąc to pod uwagę, książkę Finneya można odczytać jako ostrzeżenie przed postępującą dehumanizacją człowieka, która jest skutkiem technicyzacji życia i niekontrolowanego postępu: automaty zastępują ludzi, ludzie stają się jak automaty – obojętni, nieczuli, pozbawieni pasji, bliskości i miłości.

„Za czasów mojego ojca telefonistka na nocnym dyżurze, której nazwisko zresztą znał, mogła powiedzieć mu, kto dzwonił. O tej porze nocy byłaby to prawdopodobnie jedyna płonąca lampka na centrali, a telefonistka pewnie pamiętałaby, która to była, bo przecież dzwoniono po lekarza. Ale teraz mamy telefony z automatycznym wybieraniem, działające bardzo szybko, oszczędzające całą sekundę albo i więcej za każdym razem, gdy człowiek dzwoni – nieludzko doskonałe i całkowicie odmóżdżone; żaden z nich nigdy nie będzie pamiętał, gdzie lekarz jest w nocy, kiedy dziecko jest chore i potrzebuje go”.

Choć sam Finney podkreślał, że „Inwazja porywaczy ciał” nie ma żadnego głębszego przesłania i jest jedynie historią dostarczającą rozrywki, w naszym postępowym dwudziestym pierwszym wieku łatwiej spotkać pozbawionego uczuć robota w ludzkim ciele niż prawdziwego człowieka. Kokony nie przybyły jednak z kosmosu – wyhodowaliśmy je sami w naszych piwnicach.