„Prawdę powiedziawszy, minęły całe lata od czasu, gdy w Widokach ktokolwiek widział demona”.

Początek rewelacyjny. Mała wioska gdzieś na odludziu i demon polujący w okolicy. Jest klimat, jest potwór, dzieje się.

Beniamin Ashwood po stracie rodziców został zaopiekowany przez lokalnego lichwiarza, który przejął tartak po jego ojcu. Chłopak dnie spędza na warzeniu piwa, wieczorami natomiast przesiaduje w karczmie, słuchając opowieści o demonach, trollach, hobgoblinach, wiwernach, łowcach, magach, długowiecznych i innych istotach. Z demonem wkrótce spotka się oko w oko, a zaraz potem do jego zabitej dechami wsi zawita niezwykłe towarzystwo: kobieta mag, mistrz miecza, tajemniczy zbir i dwie szlachetnie urodzone panny. Do tego momentu jest naprawdę świetnie.

Potem rozpoczyna się podróż, podczas której Beniamin regularnie ma kaca po nocnych nasiadówach w karczmach, regularnie (ku zachwytowi dam) zdejmuje koszulę, by ćwiczyć szermierkę i regularnie daje się zawłaszczać kolejnym pannom, mimo obecności Amelii, w której podobno się kocha. Coraz więcej jest taniego romansu, coraz mniej fantasy. Demony idą w odstawkę, zastępują je opisy kolejnych miast i rozmowy o polityce, układach oraz… o piwie. Autor więcej miejsca poświęca pobytom w karczmach i nowemu biznesowi piwowarskiemu Bena niż tym elementom, które naprawdę miały potencjał i mogły przykuć moją uwagę. Ze strony na stronę Beniamin coraz bardziej mi obojętniał. Bardzo irytujący okazał się mały złodziejaszek Renfro, istota ewidentnie podłego charakteru, z którą nie wiadomo czemu Ben postanowił wejść w komitywę, przymykając oko na jego szemrane działania. Wciąż czekałam na moment, kiedy prawy Ashwood kopnie wreszcie tego pasożyta w cztery litery. Nie doczekałam się. Nagła przyjaźń między tak różnymi, a przy tym zupełnie obcymi sobie postaciami pozostaje dla mnie niepojęta, podobnie jak nieoczekiwana zmiana w zachowaniu Meghan, która ni z tego ni z owego przechodzi metamorfozę z dobrej przyrodniej siostry i powszechnie lubianej w wiosce dziewczyny w jakąś wiecznie skrzywioną i niechętną bratu jędzę. Trudno uwierzyć, że krótki pobyt w Sanktuarium mógł tak diametralnie zmienić jej charakter. W tej sytuacji najlepiej wypadają mistrz miecza Saala i tajemniczy Rhys, pozostający na usługach Sanktuarium.

Bardzo obiecujący początek jest dowodem na to, że A.C. Cobble potrafi pisać świetnie i umie wciągnąć czytelnika w swój świat. Szkoda, że w powieści jest tak mało podobnie efektownych scen. Karczemne bójki, potyczki ze złodziejami i konkurentami z branży piwowarskiej nie mają już takiego potencjału i pozostawiają uczucie niedosytu. Wątek romansowy jest stereotypowy do bólu, a naiwność Ashwooda po prostu niewiarygodna. Zakończenie jednak daje nadzieję na bardziej spektakularny rozwój wypadków w drugiej części. Oby nie była to nadzieja płonna.