„Odetchnij naszym powietrzem, a zapragniesz z nami zostać”.

Nathaniel McCarnish, który w pierwszej części odzyskał ukochaną i opuścił przeklęte miasteczko, odzyskuje świadomość w podrzędnym pubie w Mercy. Ze zgrozą odkrywa, że ostatnie dwa i pół roku spędził w tej dziurze, pracując w barze i wegetując w małym wynajętym mieszkaniu. Całe jego życie zniknęło jak wymazane gumką. Co sprawiło, że przez niemal trzy lata żył jak zombie? I co stało się z Fioną? Odpowiedzi szokują, a jedyny trop znów prowadzi do Nonstead.

„To miasto przyciąga mnie do siebie i za każdym razem odgryza mi większy kawałek duszy”.

Choć dla bohatera powieści każda wizyta w Nonstead jest jak przymusowa kąpiel w kwasie, ja wróciłam tam z przyjemnością. W tym miasteczku działy się bowiem rzeczy tak niezwykłe, że ciekawa byłam, czy autorowi uda się czymś jeszcze mnie zaskoczyć. Haczyk połknęłam już na pierwszej stronie, gdy McCarnish ocknął się za barem. Trzy kartki dalej utonęłam po uszy w specyficznej atmosferze, przywodzącej mi na myśl filmy noir z lat 40. i 50. ubiegłego wieku: kameralne, pełne zagadkowych cieni rozpraszanych jedynie rzadkimi smugami stłumionego światła, trzymające widza w emocjonalnym uścisku. Mortka doprawia to jeszcze kropelką surrealizmu, zacierając granice, mamiąc i zwodząc. Przyjrzyjmy się scenie, w której zszokowany McCarnish uświadamia sobie, że stracił dwa i pół roku życia:

„Nadal lekko padało. Światło latarni odbijało się w milionach kropelek wody na szybach i maskach samochodów, a w kałużach na środku parkingu tańczyło rozmazane odbicie neonu nad pubem. Odruchowo narzucił kurtkę – ciężką, czarną ramoneskę – a potem równie odruchowo wyłuskał papierosa z pomiętej paczki.

Palce, którymi go ujął, drżały. Zapalniczka nie była w stanie skrzesać ognia w wilgotnym powietrzu i minęła dłuższa chwila, nim zdołał się wreszcie zaciągnąć.

Niewiele to dało.

W głowie bynajmniej nie chciało się rozjaśnić. Miał upiorne wrażenie, że jednocześnie wie, gdzie stoi, jak i nie ma o tym pojęcia. Że jest tym, kim jest, a jednak nim nie jest”.

Taki zamazany, zniekształcony przez cienie i odbicia świateł obraz dominuje w całym cyklu o Nonstead i, w moim przekonaniu, jest jego znakiem charakterystycznym. Spójrzmy na jeszcze jedną scenę, gdy po pośpiesznym spakowaniu walizki McCarnish wyjeżdża z Mercy:

„GPS najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy z deszczu, który z monotonną zaciekłością siekł powierzchnię dwupasmówki i odbierał nadzieję na szybszą jazdę. Latarnie uliczne w równych odstępach czasu wydobywały z wilgotnego mroku sylwetki innych samochodów, które po chwili znów stawały się ciemnymi konturami rozświetlonymi czerwienią tylnych świateł. Auta jadące z naprzeciwka równie regularnie ciskały w niego chmarami wodnego pyłu, z którymi nawet pracujące w najszybszym tempie wycieraczki dawały sobie radę dopiero po chwili”.

Czujecie ten klimat?

Podobnie jak w kryminałach noir w powieści Mortki mamy do czynienia z twardzielami: choć główny bohater jest brytyjskim pisarzem o niewyróżniającej się posturze, skrywa w sobie wojownika i potrafi być niebezpieczny. Jego towarzysz i przyjaciel, potężnie zbudowany drwal, to skłócony z życiem osiłek, niepozbawiony jednak kręgosłupa moralnego. McCarnish i Skinner tworzą zgrany duet: jeden rzuca pomysłami, drugi pomaga wcielać je w życie. Przeklinają przy tym niewąsko, ale przyzwoitości mają więcej niż niejedna świętoszkowata hipokrytka. W „Hellware” pojawiają się też nowe postacie, między innymi płochliwy Chochlik oraz Timmy, „majster od kompów”. Na scenę wkracza również zapowiedziany w finale „Miasteczka Nonstead” tajemniczy Maggor, główny adwersarz McCarnisha. Na pewno nie będziecie się nudzić.

„Hellware” Marcina Mortki to dynamicznie napisany, nastrojowy horror, wykorzystujący nasze osobiste lęki: boimy się nie tylko utraty kontroli nad własnym życiem i swoimi poczynaniami, ale także nieuczciwych działań rozmaitych „majstrów” od kompów i telefonów, którzy są w stanie realnie nam zagrozić. Powieść Mortki stawia pytania o istotę Zła, ale przede wszystkim oddaje hołd kreacyjnej mocy literatury, albowiem żaden filozof nie wyśni tego, co potrafi wykoncypować pisarz. Nie wierzycie? Zajrzyjcie do Nonstead.