Brutalnie okaleczone zwłoki. Ślady łap. I pełnia. Harry Dresden, „przyjazny mag z sąsiedztwa”, dostaje kolejne zlecenie.

„Uniosłem głowę i poprzez czyste powietrze spojrzałem na niemal pełny księżyc. Wilkołaki skaczące przez okna na ochroniarzy gangsterów w niewykończonych restauracjach. Okaleczony trup pośrodku zalanej krwią podłogi. Oszalali agenci terenowi FBI, sięgający po broń i strzelający do ludzi. Trochę kung-fu, trochę Johna Wayne`a, trochę zdawkowych gróźb.

Jak dotąd, pomyślałem roztrzęsiony, kolejna zwykła noc pracy”.

W drugiej powieści z cyklu „Akta Dresdena” poznajemy bliżej różne rodzaje wilkołaków. Jest ich tyle, że podczas pełni muszą chyba ustawiać się w kolejce. Mamy więc wilkołaki klasyczne, które dobrowolnie zamieniają się w zwierzę za pomocą magii. Mamy ofiary transmogryfikacji, zamienione w wilki przez magów, którzy nie pytali nikogo o zgodę. Mamy wreszcie lykantropów, szukających ujścia dla swojej wrodzonej wściekłości. Ci z kolei zmieniają się w bestie jedynie we własnej głowie (vide: berserkowie wśród wikingów). I to byłby poziom pierwszy.

Jeśli nasze zdolności magiczne są zerowe, a koniecznie chcemy sobie pobiegać na czterech łapach, możemy zawrzeć układ z demonem, diabłem albo potężnym czarownikiem: pewnie stracimy przy tym duszę, ale w zamian otrzymamy poręczny gadżet (zwykle pas), dzięki któremu przemiana w wilkołaka będzie równie prosta jak przełączenie kanału w telewizji za pomocą pilota. W ten sposób powstają hexenwolfy, inteligentne jak człowiek i dzikie jak bestia. Są zwyczajnymi ludźmi, tyle że bardzo dziczeją. To byłby poziom drugi.

Na szczycie wilkołaczej drabiny stoi loup-garou, prawdziwa maszyna do zabijania. Przemiana w loup-garou następuje pod wpływem klątwy. Kiedy nadchodzi pełnia, człowiek zmienia się w potwora ogarniętego szałem mordowania. Trudno go powstrzymać, ponieważ wykazuje nadnaturalną szybkość i siłę, rany goją się na nim niemal natychmiast, jest odporny na truciznę i magię. Jedynym sposobem na to monstrum są srebrne kule, ale musi to być srebro odziedziczone po członkach rodziny.

„- Odziedziczone srebro – mruknąłem. – No tak. Mogę tylko mieć nadzieję, że to nie loup-garou.

– Gdyby to był on, wiedziałbyś – zapewnił Bob z wyższością. – Za każdym razem, kiedy nastanie pełnia, miałbyś w środku miasta paręnaście trupów. A co się dzieje?

– Paręnaście osób ginie za każdym razem, kiedy nastaje pełnia”.

„Pełnia księżyca” Jima Butchera to humorystyczna urban fantasy, która nie aspiruje do miana dzieła wybitnego, zadowalając się dostarczeniem czytelnikowi solidnej porcji rozrywki, nieangażującej przesadnie zwojów mózgowych. Jeśli macie ochotę poszlajać się po skropionych jesiennym deszczem ulicach w towarzystwie zawodowego maga, tropiącego nadnaturalne stwory, możecie po tę książkę sięgnąć. Wartka akcja sprawi, że będzie to przyjemna lektura na jedno popołudnie.