Wszystko, co u Kinga najlepsze.

„Cztery pory roku” to zbiór czterech minipowieści, przy czym wszystkie prezentują bardzo wysoki poziom. Trudno wskazać lepszą czy gorszą, chociaż każdy z czytelników będzie miał zapewne swojego faworyta. Moim jest „Ciało”, opowieść o czterech nastolatkach, którzy pewnego lata wybierają się w drogę, by po raz pierwszy zobaczyć zwłoki. I nie dlatego, że przejawiam jakąś chorobliwą skłonność do makabry (skądże znowu…).

Stephen King o sielskich i durnych latach młodości potrafi pisać jak mało kto. Zwykle bohaterami takich opowieści są u niego nastoletni chłopcy, spędzający ze sobą jakieś wyjątkowe z różnych względów lato. To normalne, przeciętne dzieciaki, którym bliżej do nieudaczników niż królów podwórka. Lato natomiast składa się z emocji, poruszających w naszych sercach czułe struny, z ciągów skojarzeń znanych dobrze każdemu, kto chociaż raz poobijał sobie kolana, uciekał przed psem sąsiada lub gnał na rowerze szybciej niż wiatr. I to jest właśnie to, co kocham u Kinga. Skrzypienie rowerowych szprych, suche i upalne dni, szczekanie psów, niedostępne kryjówki, wspinaczki na drzewa, kino i komiksy, radiowe przeboje, słodkie cykanie świerszczy, zapach świeżo skoszonej trawy, wspólne przygody, dreszcz emocji, pierwsze wyzwania i inicjacje… To przecież lato z naszych najpiękniejszych wspomnień, lato naszego dzieciństwa, któremu żadne inne nie jest w stanie dorównać. Tylko ono bowiem miało prawdziwy smak. Stephen King potrafi je wydobyć z naszej pamięci: razem z jego bohaterami możemy znowu wędrować w podartych trampkach jakąś zakurzoną drogą i doświadczać emocji, których już od dawna nie potrafimy w sobie wzbudzić. Sugestywne opisy intensywnych, letnich dni pomagają nam wrócić do tego, co utraciliśmy, a za czym – świadomie lub nie – wciąż skrycie tęsknimy.

„Były filmy, na które chodziliśmy do Gema, które dawno temu zostało rozebrane: filmy science fiction, takie jak Gog z Richardem Eganem, westerny z Audiem Murphym (Teddy widział co najmniej trzy razy wszystkie filmy z Audiem Murphym, uważał go prawie za bóstwo) i filmy wojenne z Johnem Wayne`em. Były zabawy i dłużące się posiłki, trawniki do skoszenia, miejsca do biegania, mury do odbijania o nie monet, ludzie poklepujący cię po ramieniu. A teraz siedzę wpatrując się w klawiaturę peceta i widzę ten czas, usiłuję przywołać najlepsze i najgorsze chwile tego upalnego lata i niemal czuję w sobie tego chudego, pryszczatego chłopca i słyszę te dźwięki.”

„Skazanych na Shawshank” nikomu polecać nie trzeba: to genialnie opowiedziana historia Andy`ego Dufresne`a, niesłusznie oskarżonego o zamordowanie żony i jej kochanka. Obraz Franka Darabonta, będący adaptacją tej opowieści, króluje od lat w rankingach na najlepsze filmy wszech czasów. „Skazani na Shawshank” to utwór całkowicie pozbawiony grozy, a jednak wymieniany jest w czołówce najbardziej udanych dzieł mistrza horroru.

„Pojętny uczeń” jest najbardziej wstrząsającą historią zbioru. Opowiada o amerykańskim nastolatku, chłopcu z dobrego domu, zdolnym, pogodnym, z pozoru normalnym dzieciaku, który z promiennym amerykańskim uśmiechem na ustach szantażuje hitlerowskiego zbrodniarza wojennego, ukrywającego się w jego miejscowości. Todda Bowdena poznajemy, kiedy rozwozi gazety: trzynastolatek o włosach barwy dojrzałej pszenicy, syn wykształconych rodziców, zdolny uczeń… i – jak później odkrywamy – prawdziwy potwór, zafascynowany zbrodniami wojennymi, „bardziej trzepnięty niż mucha pod packą”. Smaczkiem dla czytelników będzie wzmianka o Andym, który swego czasu pośredniczył w zakupie akcji dla Dussandera:

„Wszystkie wybrał mi bankier. Nazywał się Dufresne – pamiętam, ponieważ to nazwisko trochę podobne do mojego. Wygląda na to, że zabijając żonę, nie był taki sprytny jak przy wyborze akcji. Zbrodnia z namiętności, chłopcze. To dowodzi tylko, że wszyscy mężczyźni to osły umiejące czytać.”

„Metoda oddychania” klimatem niesamowitości przypomina opowiadania Edgara Allana Poe`go. Grudzień w Nowym Jorku, paskudna pogoda, tajemniczy klub dżentelmenów, szkatułkowa budowa (opowieść w opowieści), retrospekcja sięgająca początków dwudziestego wieku i historia niezwykłego porodu, który miał miejsce w wigilijny wieczór, to elementy budujące nastrój tajemniczości i aurę oniryzmu w utworze. „Metoda oddychania” jako jedyna opowieść ze zbioru nie została sfilmowana.

W „Czterech porach roku” znajdziemy wszystko, co u Kinga najlepsze: wciągające opowieści, konsekwentnie budowany nastrój, bohaterów z krwi i kości, naturalne, niewydumane dialogi i doskonałe charakterystyki, często mające postać jednego powalającego zdania („Charlie i Billy chodzili z dwiema maszkarami, które nazywały się Marie Dougherty i Beverly Thomas; nigdy nie widzieliście równie paskudnych dup, chyba że na balu przebierańców – pryszcze, wąsy, wszystko”). Jest też obowiązkowy u Kinga zestaw współczesnych grzechów: przemoc domowa i rówieśnicza, alkoholizm, ksenofobia, nietolerancja, rozmaite mroczne i niemoralne sekrety mieszkańców prowincjonalnych miasteczek. Stephen King wyprowadza horror z gotyckiej rekwizytorni i wkracza w znaną czytelnikowi rzeczywistość sennej prowincji. Jak zauważa Anita Has – Tokarz („Horror w literaturze współczesnej i filmie”):

„Za sprawą twórców dekady lat 70. i okresu następnego horror przetransponowany został do familiarnego mikroświata. Groza nie jest już generowana w scenerii spowitych mgłą zamków, ale wewnątrz rzeczywistości na pozór spokojnej, która kryje w sobie obłędne i perwersyjne tajemnice.”

Wygląda na to, że dziś bardziej niż potworów i kosmitów boimy się samych siebie.