„W odległym, trochę już zużytym układzie współrzędnych, na płaszczyźnie astralnej, która nigdy nie była szczególnie płaska, skłębiona mgiełka gwiazd rozstępuje się z wolna…”
Witajcie w Świecie Dysku, miejscu, w którym bogowie wybijają ateistom szyby w oknach. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż bogów tutaj nie tyle się czci, co obwinia, dlatego mają prawo być nieco nerwowi.
Na Dysku wyróżnia się osiem pór roku, tydzień liczy osiem dni, a w widmie światła występuje osiem kolorów. Ten ósmy to oktaryna – kolor magii. Być może to obecność magii sprawia, że wszystko tu stoi na głowie, począwszy od samego świata, który jest płaski jak naleśnik. Dysk spoczywa na grzbietach czterech słoni, a słonie stoją na żółwiu. Wszystko razem przemierza z wolna kosmos, kpiąc sobie z nas w żywe oczy. W swym najsłynniejszym, kapitalnym cyklu, pod płaszczykiem opowieści spod znaku fantasy Terry Pratchett przedstawia w krzywym zwierciadle naszą rzeczywistość. I czyni to w mistrzowski sposób.
Najwspanialszym ze wszystkich miast wokół Okrągłego Morza i niewątpliwie najważniejszym na całym Dysku jest wielokulturowe Ankh-Morpork, podwójne miasto przedzielone rzeką Ankh, która stopniem zanieczyszczenia przypomina dziewiętnastowieczną Tamizę. Rządzi tu patrycjusz, człowiek niezwykle inteligentny i obdarzony bardzo angielskim poczuciem humoru.
„- Ach, jeszcze coś – rzucił patrycjusz, gdy mag chwytał już za klamkę,
– Słucham, panie. – Serce Rincewinda zamarło.
– Jestem przekonany, że nawet nie marzysz o porzuceniu tych obowiązków i ucieczce z miasta. Według mojej oceny, jesteś typowym mieszczuchem. Mimo to możesz być pewien, że przed wieczorem władcy innych miast zostaną powiadomieni o naszej umowie.
– Gwarantuję ci, panie, że myśl taka nawet nie postała mi w głowie.
– Doprawdy? Zatem na twoim miejscu zaskarżyłbym własną gębę o oszczerstwo.”
Zadaniem Rincewinda jest opieka nad Dwukwiatem, pierwszym turystą w Świecie Dysku. Przybył on ze starego i potężnego Imperium Agatejskiego, a towarzyszy mu poruszający się na licznych nóżkach kufer, w całości wykonany z rzadkiego drewna myślącej gruszy. To właśnie ten kufer zwrócił uwagę Rincewinda w tawernie pod „Rozbitym Bębnem”, gdzie zatrzymał się Dwukwiat, pragnący zobaczyć na własne oczy osławione Ankh-Morpork.
„- Och, daj spokój. – Obcy rozejrzał się dookoła. – To piękny lokal. Prawdziwa morporkiańska tawerna. Tyle o nich słyszałem… Jakie ciekawe belkowania. I całkiem rozsądne ceny.
Rincewind rozejrzał się na wypadek, gdyby jakiś wyciek czarów z Dzielnicy Magów za rzeką przeniósł ich nagle w zupełnie inne miejsce. Ale nie – wciąż byli pod Rozbitym Bębnem, wśród ścian czarnych od dymu, z podłogą zasypaną kompostem starej trzciny i bezimiennych robaków, z kwaśnym piwem nie tyle kupowanym, ile wypożyczanym na chwilę.”
Rincewind to z pewnością nie Gandlaf – nie poprowadzi drużyny i, prawdę mówiąc, ledwo nadąża za jednym turystą, którego naiwność ciągle ściąga im na głowy nowe kłopoty. Tymczasem Rincewind do odważnych nie należy. Nawet jako mag jest nieco… wybrakowany. Owszem, studiował na Niewidocznym Uniwersytecie, ale w wyniku nieszczęśliwego wypadku opuścił uczelnię, mając w głowie tylko jedno zaklęcie.*
Fabuła „Koloru magii” przedstawia szaloną peregrynację uroczej dwójki bohaterów: spontanicznego, spragnionego wrażeń turysty i ciamajdowatego, tchórzliwego maga. Przez jakiś czas towarzyszy im również sławny bohater Świata Dysku – Hrun Barbarzyńca, który według standardów Osi jest niemal intelektualistą (umie myśleć, nie poruszając wargami). Regularnie pojawia się także dybiąca na Rincewinda Śmierć, upersonifikowana na średniowieczną modłę (chociaż wyjątkowo rodzaju męskiego). Zapamiętajcie sobie, że Śmierć w Świecie Dysku mówi zawsze drukowanymi literami.
Nasi bohaterowie mierzą się więc z czymś rodem z prozy Lovecrafta, trafiają do Zmokbergu, ojczyzny smoków, gubią się w strefie o wysokim indeksie magicznym, dryfują na Krawędź Świata i docierają (wbrew swej woli) do Krullu, gdzie mają zostać złożeni w ofierze. Przez cały czas przydarzają im się rozmaite niewiarygodne przygody, a Rincewind słyszy odgłos, przypominający grzechot kości.
„Mocno zacisnął powieki.
Skąd tamten troll? – zapytał sam siebie. Wszystko inne to mój zwyczajny pech, ale dlaczego troll?”
Tymczasem w dziedzinie Dunmanifestin, siedzibie bogów, Ślepy Io spogląda na planszę do gry, która jest starannie wyrzeźbioną, podzieloną na kwadraty mapą Świata Dysku.
„Gdy Pani sięgnęła do puzderka z figurami i z samego dna wyjęła dwie sztuki, zapadła kompletna cisza. Z dwoma zdecydowanymi stuknięciami postawiła je na planszy. Pozostali gracze jak jeden bóg wyciągnęli szyje, by się im przyjrzeć.
– Nieudany fag i chyfa jakif gryzifiófek – oznajmił Bóg-Krokodyl Offler. Jak zwykle przeszkadzały mu trochę kły. – Dofkonale!”
Choć „Kolor magii” nie jest najlepszą częścią cyklu, lektura Pratchetta to zawsze czysta przyjemność. Nie byłoby tej przyjemności, gdyby nie znakomity tłumacz, Piotr W. Cholewa, którego chwalę zawsze i wszędzie. „Kolor magii”, pierwszą część kultowego cyklu, polecam gorąco wszystkim tym, którzy jeszcze nie zetknęli się z twórczością nieodżałowanego Terry`ego Pratchetta (są tacy? niemożliwe!). Wiernym fanom polecać nie trzeba – znają cały cykl na pamięć.
*za to bardzo potężne**
**niestety, z tych ostatecznych, których lepiej nie używać, więc nie ma z niego żadnego pożytku
Dodaj komentarz