Kładziemy się na trawie. No już, szybciutko. A teraz wchłaniamy moc ziemi. Właśnie tak. Jesteście uleczeni.

Nie ma za co.

Żelazny Druid (nie, to nie oksymoron) wygląda jak przeciętny irlandzki chłopak i liczy sobie dwadzieścia jeden… wieków. Mniej więcej. Oglądał sztuki Szekspira, gdy wystawiano je jako debiuty, jeździł po Azji ze zbirami Czyngis-chana i podziwiał Galileusza – na żywo. Aktualnie pędzi żywot w „starannie wybetonowanym” miejscu w Arizonie, gdzie prowadzi księgarnię z kącikiem aptecznym. Amerykańskie zadupie doskonale służy jego celom z uwagi na „niski stan zabogowienia”. A co jest najważniejszym celem wiekowego druida? Uniknięcie śmierci, oczywiście. Nie jest to jednak łatwe, kiedy od dwóch tysięcy lat poluje na niego pewien zawzięty celtycki bóg.

Żelazny Druid ma fajnego psa, Oberona. Porozumiewa się z nim telepatycznie i te ich rozmowy rzeczywiście są niezłe:

„<Czy Czyngis-chan pił czarną kawę?> spytał Oberon, który po mojej opowieści zapragnął zostać Czyngis-chanem psów. Chciał mieć harem pełen francuskich pudlic, przy czym wszystkie nazywałyby się Fifi albo Bambi. Był to jeden z jego zabawnych zwyczajów: bywał już w przeszłości Władem Palownikiem, Joanną d`Arc, Bertrandem Russelem i kilkoma innymi postaciami historycznymi, o których mu akurat opowiedziałem, kiedy go myłem.”

Teraz kolej na to, co mnie solidnie wymęczyło; prawdziwy natłok celtyckich bogów o tak skomplikowanych nazwach, że mój umysł i klawiatura stanęły dęba. Nie jestem w stanie tych nazw ani zapamiętać, ani zapisać. Za dużo tego. Wyjaśnienia, wyjaśnienia i jeszcze raz wyjaśnienia – przez pierwsze sto stron książka po prostu męczy czytelnika, kiedy jej autor usiłuje wprowadzić nas w świat celtyckich wierzeń. Do tego dochodzi jeszcze cała galeria nieprawdopodobnych bohaterów: dwaj prawnicy, z których jeden jest wampirem, a drugi wilkołakiem, sabat polskich czarownic, barmanka opętana przez hinduską boginię i bóg tubylców Kojot. Wszystkie kobiety i boginie (poza sympatyczną irlandzką staruszką) są zniewalająco piękne i w większym lub mniejszym stopniu roznegliżowane, a sam Atticus potrafi robić rzeczy, o jakich druidom nawet się nie śniło.

Pod wszechobecnymi wyjaśnieniami gubi się wątła fabuła. Nieskomplikowaną akcję wynagradza nieco humor. No i jest jeszcze okładka – naprawdę udana. Niestety, wszystko wskazuje na to, że nie zostanę fanką Kronik Żelaznego Druida. Jeśli chodzi o gatunek urban fantasy, w moim sercu niepodzielnie rządzi Jim Butcher i jego cykl Akta Dresdena.