„My, starzy, umiemy cieszyć się z byle czego”.

Jakie to uczucie, kiedy na starość trzeba opuścić dom, w którym przeżyło się życie? Zostawić wypełnione wspomnieniami znajome kąty, utarte ścieżki z sypialni do łazienki, z kuchni do salonu, ulubioną kanapę, rodzinne pamiątki, bliskich i ograniczyć się do niewielkiej przestrzeni w spartańskiej klitce dzielonej z obcą osobą? Całkiem możliwe, że kiedyś się dowiecie. No bo widzicie: młodsi mają „mnóstwo pracy i w ogóle”. I raczej nie dadzą rady zaglądać do was zbyt często…

„Będzie ci tu dobrze z innymi staruszkami takimi jak ty”.

Emilio to były dyrektor filii banku, człowiek sukcesu, przyzwyczajony do tego, że wszystko ma pod kontrolą. Starość jest jednak dla niego bezwzględna: mężczyźnie coraz bardziej szwankuje pamięć, aż w końcu zmęczony syn oddaje go do domu spokojnej starości. Coraz bardziej nieporadny Emilio ląduje w jednym pokoju z żwawym Miguelem, który „bystrość swojego umysłu wykorzystuje byle tylko się nie nudzić”. Miguel oprowadza go po przybytku, w którym staruszkowie spędzają ostatnie chwile na tym padole, i Emilio zaczyna rozumieć, że to koniec: niczego już nie przeżyje, będzie jedynie wegetował od posiłku do posiłku, wypełniając czas drzemkami i gapieniem się w telewizor.

„- Dobrze, teraz pokażę ci bibliotekę.

– Czy to też jest sala pełna śpiących staruszków?

– Widziałeś ją już?”

Okrutna prawda jest taka, że życie tutaj nie ma starym ludziom już niczego do zaoferowania. Dom spokojnej starości jest jak poczekalnia w przychodni: jedynie rzadkie wizyty najbliższych wnoszą w tę wegetację jakiś pozór życia, odrobinę światła, do którego wykluczeni staruszkowie lgną jak ślepe ćmy. Jak zauważa Miguel: „To jest świat na opak, czas między posiłkami jest martwy. Śpisz albo wegetujesz przed telewizorem w oczekiwaniu na kolejny posiłek”. Ta przygnębiająca perspektywa zostaje jeszcze doprawiona lękiem przed zsyłką na piętro, gdzie trafiają ci, którzy nie radzą już sobie sami, stracili rozum albo cierpią na jakąś demencję, na przykład Alzheimera.

Razem z Emiliem poznajemy pozostałych pensjonariuszy domu spokojnej starości: Juana, który powtarza tylko to, co usłyszy; panią Sol, która wciąż chce dzwonić do dzieci, żeby ją stąd zabrały; panią Rosario, przekonaną, że podróżuje Orient Expressem do Stambułu; Carmencitę obawiającą się porwania przez Marsjan; Dolores, opiekującą się chorym na Alzheimera mężem… Starość zrównuje ich wszystkich, niezależnie od tego, jaką zajmowali pozycję i co w życiu osiągnęli. Na koniec okazuje się, że największą wartość mają dobre wspomnienia, do których można wracać w myślach, wspólnie przeżyte chwile szczęścia – to jedyne, co nam zostaje.

Pomimo tej ponurej tematyki, w „Zmarszczkach” nie brakuje humoru ani ciepła. Kadry, przedstawiające staruszków grających w bingo czy w piłkę, są jednocześnie komiczne i przejmująco smutne: zawodzące ciała i szwankujące umysły sprawiają, że wspólne rozrywki stają się swoją własną parodią. Paco Roca bardzo subtelnie porusza trudny temat relacji oddanych do przechowalni staruszków z ich rodzinami, nie stroniąc przy tym od delikatnej ironii:

„- Nie wiem, po co te wszystkie pigułki, te wszystkie diety i zakazy…

– No żebyśmy dłużej żyli.

– Dłużej wegetowali, chciałaś powiedzieć.

– Oj, Miguel, znowu zaczynasz… Żyjąc dłużej, możemy wziąć z życia więcej i dłużej cieszyć się dziećmi czy wnukami…”

Autor „Zmarszczek” w nieprawdopodobny, wirtuozerski sposób wydobywa z tematu starości wszystko to, co najistotniejsze: lęk przed utratą znaczenia i utratą sprawności, w tym umysłowej, strach przed ubezwłasnowolnieniem lub oddaniem do przechowalni, bezproduktywność i jałowość ostatnich dni, dezorientację i zagubienie, przejmującą tęsknotę za bliskimi, potrzebę kontaktu z drugim człowiekiem, obezwładniające poczucie zbliżającego się końca. Nawet jednak w tym ponurym schyłku życia, spędzanym w domu spokojnej starości, z dala od bliskich, iberyjski twórca potrafi odnaleźć drobne uroki, których podstawą zawsze są międzyludzkie relacje: dająca wsparcie przyjaźń i pełna troski miłość.