Dwadzieścia pięć opowiadań ze złotej ery amerykańskiej SF, zebranych przez popularyzatora i pasjonata, który słowa Literatura Science Fiction pisze dużymi literami. Wśród autorów Bradbury, Heinlein, Kuttner, Anderson, Simak i Asimov. Palce lizać.

Akcja „Kontrolexu” Roberta Zacksa przenosi nas w przyszłość, w której obowiązkiem męża jest zarobienie na wakacje żony (własne wakacje nie wchodzą w grę). Niezadowolona połowica może zgłosić zbyt niskie dochody ślubnego i załatwić mu tym samym przydział do kopalni na Marsie, gdzie szanse przeżycia są właściwie żadne. Główny bohater, Jes, nadskakuje wiecznie skwaszonej wybrance serca jak może („Cudna dziś jesteś, kochanie! – próbował ją ułagodzić. – Nie zasłużyłem na taką żonę!”), tymczasem ona pastwi się nad nim bezlitośnie („Radzę ci, żebyś się postarał – odparła. – Bo mam już ciebie powyżej uszu. I albo wrócisz z workiem kredytek, albo jeszcze dziś przed północą podam cię do rejestracji”). Zastraszony mąż szuka okazji do zdobycia wysokiej prowizji, a pracę ma doprawdy niezwykłą: jako Kontroler Rejestrowy krąży między ludźmi, a jego Kontrolex wyłapuje w ich wypowiedziach frazesy chronione prawami autorskimi (zgodnie z Ustawą z roku 1996 o Frazesach Słownych). Karne opłaty za banał mają skłonić obywateli do używania „słownictwa bardziej bogatego” i przejawiania inwencji słownej („Ramiona mego współczucia wesprą cię z całej siły. A teraz ściskam cię na rozstanie”). Sporo na frazesach można zarobić w miejscach schadzek, w okolicach jezior i w parkach, gdzie kochankowie powtarzają „słowa od dawna już nie nowe, a mocno kosztowne”, ale najwyższe stawki wyznaczono za całą masę politycznych sloganów ze względu na toczącą się właśnie kampanię wyborczą. Zdesperowany Jes postanawia wkraść się na partyjne zebranie…

Takich kapitalnych, zachwycających historyjek znajdziemy w tym zbiorze mnóstwo. Wyobraźnia autorów jest zachwycająca. Niektóre opowiadania dotyczą naszych współczesnych problemów i lęków: wskazują potencjalne zagrożenia, ostrzegają przed konsekwencjami naszych działań, przewidują skutki użycia najnowszych technologii, straszą wizją zniszczonej, skażonej planety. Wiele historii opartych jest na pomysłach dosłownie nie z tej Ziemi: razem z bohaterami przemierzamy odległe kosmicznie przestrzenie, odwiedzamy dziesiątki zamieszkanych planet, spotykamy niezwykłych przedstawicieli fauny i flory, przyglądamy się różnym sposobom organizacji międzyplanetarnego społeczeństwa, ale też badamy relacje między człowiekiem a nie-człowiekiem (celowo używam tego pojemnego sformułowania, bowiem równie dobrze może chodzić tu o humanoidalnych przedstawicieli obcych ras, gadające inteligentne rośliny, komunikujące się z ludźmi ptaki czy w ogóle Naturę). Opowiadanie Poula Andersona „Tajniak na Ziemi” skupia się na relacjach międzyludzkich, które są tak złe, że imperium Valgol celowo podjudza mieszkańców swej zacofanej ziemskiej kolonii do buntu, by w ten sposób skłonić ich wreszcie do zjednoczenia, co jest niezbędnym warunkiem postępu (tzw. „ewolucja przymusowa”). Nowoczesna technologia jest po prostu zbyt zabójcza, by oddawać ją w ręce skłóconych ludzi, którzy walczą ze sobą z powodu „mitycznych różnic” (rasa, religia, przekonania polityczne), gdyż nie pojmują, że „jednostki muszą być ocenianie jako jednostki, a nie jako członkowie grup, narodów czy ras”, jeśli Galaktyka ma przetrwać. Jeśli przetrwać ma życie. Ludzkość musi dorosnąć do prawdziwej wolności, rozumianej jako odpowiedzialność za siebie i innych.

„- Chcemy być wolni.

Wolni? Wolni aby robić co? Aby napuścić tysiące ziemskich ras, wyznań i nacjonalizmów na siebie nawzajem i – na Galaktykę – by tarzać się w barbarzyństwie, rzezi i nędzy, jak przed naszym przybyciem? Aby nasze dzieła i kultura zostały starte w proch, stuletnia praca została zburzona nie dlatego, że jest dobra albo zła, ale po prostu dlatego, że jest valgoliańska? Że pochodzi z Epsilon Eridani!

– Będziemy wolni. Nie trzeba długo czekać…

To zależy jedynie od was!

Wyobrażenia pierwszego kontaktu z Obcym rozpalają ludzką wyobraźnię. Snujemy przypuszczenia, próbujemy przewidzieć zamiary i stopień technicznego zaawansowania obcej cywilizacji, wierzymy w jej istnienie bądź nie, czekamy na spotkanie częściej z lękiem niż z nadzieją. W opowiadaniu „Kosmiczne Diabły” Clifford D. Simak opisuje inwazję stworzeń czterowymiarowych, których nie ima się żadna ludzka broń. W kapitalnym „Dziwnym przypadku Johna Kingmana” Murray`a Leinstera Obcy przebywa wśród nas już od stu sześćdziesięciu dwóch lat – jako pacjent szpitala psychiatrycznego. W opowiadaniu Isaaca Asimova Astronom i Kupiec bezskutecznie oczekują na zapowiedziane przybycie przedstawicieli bardziej zaawansowanej cywilizacji, a w tym czasie ich synowie potajemnie przetrzymują w stodole dziwne „zwierzątka”, które próbują dokarmiać (przewrotne zakończenie tej historii wbija w fotel). Najbardziej zachwycił mnie jednak „Immunitet dyplomatyczny” Roberta Sheckleya, w którym zdesperowana grupa naukowców próbuje wszelkimi możliwymi sposobami unicestwić Ambasadora obcego imperium, nadającego w przestrzeń ciągły sygnał o znalezieniu zamieszkałej, gotowej do przejęcia planety:

„W jednej chwili pomieszczenie upodobniło się do wnętrza wielkiego pieca hutniczego.

Cercy kazał mu płonąć przez dwie minuty, po czym nakazał Harrisonowi gestem wyłączyć urządzenie. Wpatrywali się w spalone pomieszczenie.

Wypatrywali z nadzieją zwęglonych zwłok.

Ale Ambasador pojawił się ponownie przy biurku, całkowicie nietknięty przez ogień, spoglądając z żalem na zwęgloną maszynę do pisania.

– Czy mógłby pan zdobyć dla mnie inną maszynę? – zapytał, patrząc prosto w jedną z ukrytych kamer. – Spisuję waszą filozofię, niewdzięcznicy”.

Inne opowiadania, które wyjątkowo przypadły mi do gustu, to „Mechanizm obronny” Bradbury`ego, znajomo brzmiący „Posiew zmierzchu” Galluna, „Pierwszy kontakt” – kolejne świetne opowiadanie Leinstera oraz przezabawny tekst Kuttnera „Nie ma jak w wojsku” (klan wieśniaków z Południa jako żywo przypomina klan Wędrowyczów ze wschodnich rubieży Polski – byłżeby nasz Wschód mentalnym odpowiednikiem amerykańskiego Południa? ). Choć cena antologii jest odstraszająca, spędziłam nad nią wiele przyjemnych godzin, więc wyrzutów sumienia nie mam (inna sprawa, że miejsca na półce również).

Przewidywanie przyszłości to ryzykowne zajęcie, nie tylko z uwagi na wciąż zmieniającą się wiedzę o świecie, ale również dlatego, że kierunek i tempo rozwoju często bywają po prostu nieprzewidywalne (w 2023 roku wciąż nie widać latających po niebie taksówek, ale telewizja staje się przeżytkiem). Czasami autorom zdarzają się też najzwyklejsze wpadki (pani biolog, nadająca łacińskie nazwy obcej florze, pyta o łacińskie formy liczby mnogiej zwykłego inżyniera). Przyjąć je należy z wyrozumiałością, gdyż znakomite pomysły autorów, przedstawione z lekkością i zwięzłością godną podziwu w naszych rozpaplanych czasach, wynagradzają nam to z nawiązką. Wojtek Sedeńko napisał ciekawą przedmowę, z której można dowiedzieć się, kto ukuł określenie „science fiction”, kto założył pierwszy fandom i czyje imię nosi nagroda Hugo. Dla bardziej obeznanych czytelników lektura pierwszego tomu „Złotego wieku amerykańskiej science fiction” będzie jak przyjemny relaks w ulubionym fotelu, który niczym TARDIS Doktora Who przeniesie ich w niezwykłą podróż w czasie i przestrzeni. Usiądźcie wygodnie – to dopiero początek…