„No i tak tu sobie żyjemy”.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Jaroslava Rudiša. Wrażenie? Proza mocno zaskakująca, która dialogami stoi – do tego stopnia, że przypomina raczej tekst sztuki. Śmieszno-gorzka, posługująca się językiem gadanym, bliska zwyczajnemu życiu jak to tylko możliwe. Warto przeczytać, chociażby dla tych dialogów.

– Bo tu nic nie może się stać. Tu w saunie jesteśmy zabezpieczeni przed światem, my, faceci. Tu nie mają wstępu ani baby, ani problemy, ani choroby. Zostają grzecznie za ścianą”.

„Czeski Raj” to niewielka objętościowo powieść z bardzo prostą, nieskomplikowaną fabułą: gdzieś w Czeskim Raju znajduje się stara, pamiętająca jeszcze czasy komunistyczne sauna, w której grupka mężczyzn „wypaca swoje ciała i dusze”, gadając, gadając i gadając przez cały okrągły rok (począwszy od jesieni). Tematy tych rozmów nie zaliczają się do intelektualnie wyrafinowanych: dotyczą codziennych problemów i odzwierciedlają nieskomplikowaną filozofię współczesnych przeciętnych zjadaczy chleba. Ponieważ rozmówcy to wyłącznie mężczyźni, lejtmotywem saunowych dysput są ich relacje z kobietami, których drażniący chichot nieustannie rozbrzmiewa gdzieś w tle („Z oddali słychać śmiech kobiet”). Jeden z bywalców sauny nie może pozbierać się po tragicznej śmierci ukochanej żony, która zresztą zdradzała go z innym bywalcem. Drugi oszukuje się, że wiedzie szczęśliwy i spełniony żywot, ponieważ wszystko powiedzieli sobie z małżonką w pierwszym roku po ślubie i teraz już nie muszą rozmawiać. Inny jeszcze próbuje umawiać się na randki, ale z każdą porażką starania o zachowanie atrakcyjnego wyglądu są coraz trudniejsze, a apetyt na tłuste żarcie coraz większy.

“A ten, co jest na emeryturze, mówi:

– My się w domu już dawno nie kłócimy, my tylko sobie milczymy. Wszystko załatwiliśmy między sobą w pierwszym roku. Od tego czasu śpimy osobno i mamy spokój. Żadnych kłótni. Tylko zawsze muszę pochwalić wszystko, co ugotuje.

(…)

– Ja tam jeszcze lubię się przytulić.

– Słuchaj, ja też się czasem przytulam, to jasne. Ona teraz ciągle zajmuje się końcem świata. Chyba też jakaś depresja, czy co. No to muszę ją uspokajać, że nawet jak to się zacznie, to mamy jeszcze dużo czasu, że jeśli już, to najpierw wybuchnie w Ameryce i zanim dojdzie do nas…

A ten, co jest strażakiem, mówi:

– A jak na to wpadłeś, że akurat w Ameryce?

– No przecież nie zacznie się tu u nas, nie? Według mnie zacznie się w Ameryce albo w Rosji.

A ten, co sprzedaje ubezpieczenia, mówi:

– Może już się zaczęło, tylko my jeszcze nie wiemy.

– No, to jest możliwe. Może już się zaczynamy kończyć, ta nasza cywilizacja. My, faceci”.

Bohaterowie Rudiša nie mają imion i nazwisk. Przedstawiani są jako „ten, co rzyga danymi w biurze”, „ten, co jest lekarzem od chorób kobiecych”, „ten, co ma przejść na emeryturę”, „ten, co jest najmłodszy z nas”, itd. Niczym postacie z przypowieści są raczej nośnikami pewnych cech, reprezentują uogólnione typy ludzkie, np. ten, co był mistrzem kraju w tenisie stołowym, ciągle szuka pretekstu do bitki („Chcesz w japę?”), popadający w depresję emeryt cierpi na bezsenność i bardzo dużo czyta, ginekologa wszyscy proszą o rady („Panie doktorze, niech pan nam zaleci jakiś sprawdzony sposób na samobójstwo, żeby nie bolało”). Każdy z tych typów ma swoje określone zachowania i własne poglądy na większość spraw: współczesny rząd, współczesnych kierowców, współczesne czasy (od internetu przez islamistów po koniec świata), a wspólnym mianownikiem tych rozmów jest przebijająca z nich bezradność.

„– Ja to ciągle mówię, że to wszystko wina internetów. Od kiedy są internety, moim pacjentkom odbija.

– Dokładnie. Mówił, że dopiero teraz wszyscy się sypią. Miał u siebie czternastoletnią dziewczynę, która się załamała, bo przez piętnaście minut nie przyszedł do niej esemes. W sensie, że nikt jej nie lubi, skoro jej nie odpisują. Takie dzisiaj ludzie mają choroby. Ludziom teraz strasznie odbija.

A ten, co sprzedaje ubezpieczenia, mówi:

– No, ja jadę w Pradze metrem z Černego Mostu na Můstek i zawsze wybieram sobie jakąś ślicznotkę i ją obserwuję, i liczę, ile razy spojrzy po drodze na komórkę. Ostatnio to było czterdzieści pięć razy. A w metrze nie ma sygnału”.

Obok uproszczonej fabuły i schematycznych postaci kolejną cechą, która nadaje książce Rudiša charakter biblijnej przypowieści, jest paralelizm składniowy. W „Czeskim Raju” każdą zmianę pory roku sygnalizuje ciąg zdań o tej samej budowie („No i znów siedzimy w tej naszej saunie w Czeskim Raju i wypacamy nasze ciała i dusze. Na zewnątrz jest…” jesień/ zima/ wiosna, itd.). Mimo że miejsce akcji jest ściśle określone, rzecz równie dobrze mogłaby rozgrywać się w Polsce, w jakimś prowincjonalnym barze lub na ławeczce jak w „Ranczu” Wojciecha Adamczyka. Wszystkie rozmowy brzmią znajomo, a „Czeski Raj” to ani taki raj, ani nie tylko czeski – wszędzie jest tak samo: ten sam kierat, te same lęki, ten sam niepokój, taka sama samotność, taka sama bezradność i taka sama niepewność jutra. Jakie czasy, taki uniwersalizm.