Tak pokręconej książki nie czytałam od czasu „Księgi Zepsucia” Marcina Podlewskiego. Wciągająca, męcząca, intrygująca i irytująca. Nagroda Hugo w roku 2020.

„Gideon z Dziewiątego”, debiutancka powieść Tamsyn Muir, oparta jest na ciekawym pomyśle, łączącym fantasy i science fiction. W odleglej (przypuszczam) przyszłości, w skolonizowanym przez nekromantów kosmosie władzę od miliona lat sprawuje Król Nieumarły, Pan Śmierci. Wspierają go liktorzy, będący czymś na kształt jego apostołów. To dawni adepci, którzy dostąpili wyniesienia i otrzymali życie wieczne, by mogli ponieść nowinę „w najdalsze zakątki kosmosu”. Ponieważ szeregi pierwszej ósemki liktorów zaczynają się przerzedzać, Pan zwołuje zlot nekromantów, by wyłonić ich następców. Do Pierwszego Domu Najwyższego Nekromanty przybywają przedstawiciele pozostałych ośmiu Domów, rozlokowanych na innych planetach. Każdy z nich jest nekromantą o innej specjalizacji, każdemu towarzyszy kawaler, uzbrojony… w rapier. Z cieszącego się szczególną reputacją Domu Dziewiątego, należącego do Strażników Zapieczętowanego Grobowca, przybywa młodziutka, ale ambitna Harrowhark Nonagesimus, która jest zdeterminowana, by zostać liktorem: Dom Dziewiąty jest spłukany, a jego populacja ma tendencje spadkową. W roli kawalera Harrow bardzo niechętnie występuje Gideon, sierota nieznanego pochodzenia, której udało się przetrwać w Domu Dziewiątym mimo starań jego mieszkańców (w tym zwłaszcza Harrowhark). Udział w rywalizacji z innymi Domami ma być dla niej przepustką do wolności. Do tego momentu jest oryginalnie i bardzo ciekawie. Niestety, autorka nie wykorzystuje potencjału, jaki tkwi w naszkicowanym przez nią świecie, skupiając się na grupie ośmiu nekromantów i ich kawalerów, którzy przybywają do Domu Kaanan jako kandydaci na liktorów. Mniej więcej od tego momentu zaczęłam tracić do tej książki serce.

Za mało wiedziałam o tym świecie, przez co książka miejscami była męcząca – to, co oczywiste dla bohaterów (i autorki), nie musi być oczywiste dla czytelnika, dysponującego niewystarczającymi informacjami (i przez to sfrustrowanego). Choć autorka zaczęła kreślić śmiałą i – jak miałam nadzieję – pełną rozmachu wizję, szybko z niej zrezygnowała. Z dziwnego Domu Dziewiątego przenosimy się bowiem do jeszcze dziwniejszego Pierwszego, by od razu wziąć udział w jakichś nekromanckich Igrzyskach Śmierci skrzyżowanych ze śledztwem, prowadzonym w warunkach przypominających program Big Brother (zero kontaktu ze światem zewnętrznym, a na wszelki wypadek załatwiliśmy wasze wahadłowce). Z planety zorganizowanej w iście średniowiecznym stylu (wieczne modły, powłóczyste szaty i kościotrupy uprawiające pola) trafiamy na inną, gdzie znajdują się laboratoria, windy i udogodnienia charakterystyczne dla czasów nam współczesnych. Co ciekawe: ja byłam tym zaskoczona, a Gideon z Dziewiątego nie. A chyba powinna. Gdzie ona nauczyła się jeździć windą?

Zaskakujący jest też język. Nie jest to styl typowy dla ponurego dzieła o ponurych nekromantach ani tym bardziej dla kosmicznej opery. Kojarzy się raczej z powieściami dla nastolatek („Na każdym przegubie miała co najmniej pięć bransoletek, a kolczyki mogłyby wprawić w kompleksy każdy kryształowy żyrandol”; „Zapytaj mnie, jak się czuję, a zacznę wrzeszczeć”, „Znaczy wiesz, to czadowe, ale czemu?”). Jeśli chodzi o orientację seksualną Gideon, jest ona potraktowana naturalnie, co bardzo mi odpowiadało, ponieważ dość już mam nachalnej indoktrynacji w tym temacie. Irytowały mnie natomiast niewybredne epitety, jakimi z upodobaniem obrzuca wszystkich (a zwłaszcza swoją nekromantkę) Gideon. Czy naprawdę homoseksualna kobieta musi używać inwektyw, jakich nie powstydziłby się budowlaniec?

Reasumując, po książce traktującej o nekromantach i nagrodzonej Hugo spodziewałam się czegoś innego (nie zabrakło mi tu jedynie wszechobecnego klekotu kości). Choć przeczytałam ją do końca, chwilami było to męczące doświadczenie. Nie jest to książka zła, ale lepiej bawiłam się podczas lektury „Ucznia nekromanty” E. Raj.