„Czerwone liście. Czerwony nóż. Czerwone dłonie.

Ale białe sukienki, zawsze”.

Kiersten White pokusiła się o napisanie nowej wersji nie byle jakiej książki. „Frankenstein” Mary Shelley zawładnął masową wyobraźnią i od chwili ukazania się w 1818 roku cieszy się niesłabnącą popularnością. Zdaniem Magdaleny Radkowskiej-Walkowicz, autorki książki o wizerunkach sztucznego człowieka w kulturze, powieść Shelley nie ma sobie równej pod względem potencjału mitotwórczego.

Gotycka opowieść uznana została za prekursorkę gatunku science fiction, gdyż ukazuje działania naukowca, zmierzającego do zapanowania nad śmiercią. Można ją odczytać jak proroczą zapowiedź naszych stechnicyzowanych czasów, w których człowiek dzięki nauce podporządkował sobie siły natury i teraz próbuje sięgać po boskie moce, by zdobyć nieśmiertelność. Eksperymenty tytułowego bohatera, reprezentanta nauki, nigdy nie straszyły tak mocno jak dziś, gdy naukowcy posiadają już odpowiednie narzędzia, by manipulować naszymi ciałami. To dlatego, jak twierdzi w „Śladach Frankensteina” Jon Turney, mit Frankensteina jest wciąż żywy w naszej kulturze:

„Teraz, gdy coraz częściej mamy do czynienia z produktami biologicznych manipulacji, są wszelkie powody po temu, by siła tej opowieści stała się jeszcze większa. Pozostanie ona potężnym symbolem naszych nadziei i lęków przed możliwościami, jakie otwiera naprawdę skuteczna biologia stosowana, która zmienia nasz sposób myślenia i pokazuje nowe sposoby kształtowania naszego ciała na dobre i na złe. Wciąż będzie przywoływana w tekstach i rozmowach na temat biotechnologii i nowej genetyki, w sposób mniej lub bardziej przypadkowy”.

Co z tego symbolu zachowało się w książce Kiersten White? Otóż coś jednak się zachowało. Autorka odtworzyła obecny w oryginalnej książce klimat grozy i jako opowieść grozy jej historia się sprawdza. White inaczej rozkłada akcenty, gdyż inne rzeczy są dla niej ważne. Współczuje autorce „Frankensteina”, której geniusz był umniejszany przez towarzyszących jej mężczyzn, i zastanawia się, na ile to, kim jesteśmy, jest wynikiem wpływu ludzi wokół nas. Tak jak Mary Shelley była uzależniona od swojego męża, poety Percy`ego Shelleya, tak bohaterka „Mrocznych dziejów Elizabeth Frankenstein” uzależniona jest od Victora, któremu została… podarowana w prezencie. Kiersten White opowiada więc nie historię naukowca, pragnącego pokonać śmierć, ale dzieje osieroconej dziewczynki, zmuszonej do wyrzeczenia się siebie, by móc przetrwać w męskim świecie. Można się zżymać na takie spłycenie przesłania przełomowego dzieła Mary Shelley, mnie jednak ta nowa interpretacja wydała się na tyle interesująca, że przeczytałam książkę do końca.

„Przed zamieszkaniem u Frankensteinów byłam na wpół dzikuską, ale tutaj na swoje wyprawy wyruszałam u boku Victora, co wiązało się z zachowaniem pewnej dozy ostrożności. Zawsze musiałam go mieć na uwadze i panować nad swoimi emocjami, reakcjami i słowami”.

Elizabeth Lavenza trafiła do domu Frankensteinów jako towarzyszka zabaw ich najstarszego syna, nadpobudliwego i pozbawionego przyjaciół dziwaka. Dziewczynka niewiele pamiętała ze swojej przeszłości, więc była wdzięczna swoim nowym opiekunom, że wyrwali ją z nędzy, w jakiej tkwiła po śmierci rodziców. Nie znała prawdziwych motywacji Frankensteinów, dlatego gorliwie spełniała swoje zadanie, nie chcąc powrócić do poprzedniego życia. Nauczyła się ukrywać swoje myśli i być wszystkim, czego pragnął Victor – a miał on kaprysy, delikatnie mówiąc, osobliwe. Gdy po wyjeździe na studia młody Frankenstein przestał kontaktować się z rodziną, strach przed utratą pozycji zmusił Elizabeth do działania: w towarzystwie Justine, guwernantki młodszego rodzeństwa Victora, wyruszyła do Ingolstadt, by odnaleźć „przyjaciela” i – w razie potrzeby – po raz kolejny zatuszować jego występki.

Z opowieści Elizabeth stopniowo wyłania się prawdziwy obraz Victora – opętanego ideą nieśmiertelności psychopaty, który nawet we własnych rodzicach budził przerażenie. Victor naukowiec stworzył monstrum. Victor mężczyzna jest zdecydowany „udoskonalić” ukochaną, nawet wbrew jej woli, by posiadać ideał niepoddający się upływowi czasu. Jak wielu przed nim (i, niestety, wielu po nim) chce kształtować kobietę zgodnie ze swoimi wyobrażeniami, dla własnej korzyści, przyjemności i wygody. Związana z jego losem dziewczyna próbuje wyrwać się z toksycznej relacji, ale czy w czasach prawnego i ekonomicznego uzależnienia kobiet od mężczyzn ma na to jakiekolwiek szanse? Walce, jaką toczy Elizabeth, towarzyszą ciemne burzowe chmury i rozdzierające niebo błyskawice. To walka wszystkich kobiet: o prawo do stanowienia o sobie, prawo do szacunku i godności – w tym godnego starzenia się.

I czyż nie jest to aktualne przesłanie?