Trzecie starcie z duchem indiańskiego szamana Misquamacusa jest opisane z epickim rozmachem na pięciuset stronach. Nie ma tu chyba tylko opętanego odkurzacza, ale ten pomysł już wykorzystał Stephen King.

„Domy mieli wielkie, a dusze małe”.

Jasnowidz Harry Erskine (chiromancja, wróżenie z kart i fusów po herbacie, astrologia, frenologia, numerologia, objaśnianie snów i odkrywanie talentów) wciąż żyje z naciągania nadzianych staruszek („Nigdy nie mogłem zrozumieć, co takiego jest we mnie, co tak bardzo pociąga starsze panie”). W pewien upalny sierpniowy dzień, dwadzieścia lat po dramatycznych wydarzeniach w Szpitalu Sióstr z Jerozolimy, ponownie zgłasza się do niego Karen Tandy. Tym razem szuka pomocy dla swoich przyjaciół, w których mieszkaniu doszło do niewyjaśnionych wydarzeń. Na miejscu Harry odkrywa, że sprawa jest zbyt trudna dla sprytnego naciągacza staruszek („Mam wiele umiejętności, takie jak umiejętność przedstawiania się w jak najlepszym świetle, zmysł obserwacji, cierpliwe ucho i zdolność mówienia kobietom w okresie menopauzy tego, co chcą usłyszeć. (…) Ale nie mam zdolności metapsychicznych”). Erskine prosi o przysługę Amelię, która naprawdę potrafi nawiązać kontakt z duchami („Była tak wyczulona na świat duchów, że przechodząc przez cmentarz, słyszała szepty”), jednak po doświadczeniach z Misquamacusem Amelia nie kwapi się do pomocy (no nie dziwne…) i odsyła Harry`ego do Martina Vayzeya („Jest bardzo dobry. Parokrotnie rozmawiał z Johnem Lennonem”). Po wizycie w mieszkaniu Greenbergów Vayzey ląduje w więzieniu, a do Erskine`a zaczyna docierać, że nie ma do czynienia z pospolitymi kołatkami… A to dopiero początek apokalipsy, która stopniowo ogarnia cały kraj.

Narracja Harry`ego przeplatana jest bardzo krwawymi opisami spektakularnych katastrof w różnych częściach Ameryki. Tereny historycznych rzezi, dokonywanych na Indianach, dosłownie zapadają się pod ziemię, przy okazji miażdżąc i rozczłonkowując tysiące ludzi, co autor szczegółowo odnotowuje. Oprócz żądnego zemsty Misquamacusa pojawiają się indiańscy bogowie, w tym pradawna istota, która rządziła ziemią w odległych czasach cywilizacji przedkolumbijskiej („Niektórzy pisarze nazywali go Cthulhu”), kapłani voodoo i zombiaki. Dla Grahama Mastertona nie ma rzeczy niemożliwych, o czym świadczy wskrzeszenie uśmierconej w pierwszej części cyklu Amelii.

„- Czy zna pan Amelię Crusoe i Stewarta MacArthura?

– Oczywiście, to moi starzy przyjaciele. W czym problem?

– Nie żyją – wyjaśnił policjant. – W ich mieszkaniu w Village dzisiaj nad ranem wybuchł pożar i oboje zginęli”.

(Graham Masterton „Manitou”)

I teraz dopiero poczułam się dziwnie.