„Wiesz, jedną z najbardziej szokujących rzeczy jest uświadomienie sobie, jak łatwo straciliśmy świat, który wydawał się tak bezpieczny i pewny”.

W komiksie Roberta Kirkmana „Żywe trupy” bohater budzi się z wywołanej postrzałem śpiączki w opustoszałym w szpitalu i odkrywa, że jest już pozamiatane: świata, który znał, nie ma, a po ziemi krążą hordy żywych trupów. Powieść Johna Wyndhama rozpoczyna się podobnie: narrator przegapił koniec świata, gdyż przebywał w szpitalu i tylko dzięki temu ocalał („Mogło się to wydarzyć równie dobrze tydzień wcześniej i w takim wypadku nie mógłbym teraz pisać, bo w ogóle by mnie tu nie było”).

Swoje szczęście Bill Masen zawdzięcza temu, że po twarzy chlasnął go tryfid, trująca roślina, przybyła nie wiadomo skąd, której jednak zawdzięczał pracę i oparcie finansowe. Gdy tryfidy pojawiły się na Ziemi, gdzie co roku dwadzieścia pięć milionów nowych mieszkańców głośno domagało się żywności, szybko odkryto i wykorzystano ich potencjał: olej tryfidowy okazał się lepszy od najlepszych olejów rybnych. Uruchomiono hodowlę tryfidów na wielką skalę, mimo że rośliny te były gatunkiem mięsożernym, a zwój na ich końcu, wydzielający śmiertelną truciznę, mógł wystrzelić i zaatakować człowieka. Hodowli nie zaprzestano nawet wtedy, gdy okazało się, że tryfidy… potrafią chodzić. Przywiązano je po prostu łańcuchami do stalowych palików, a po kilku wypadkach pola tryfidów otoczono dodatkowo płotem. Właśnie na takiej farmie pracował nasz Bill, który zyskał niejaką odporność na truciznę tryfidów, gdyż w dzieciństwie jeden z nich, jeszcze niedojrzały, chlasnął go po raz pierwszy. Z tego powodu drugie chlaśniecie skończyło się w szpitalu, nie na cmentarzu. Dzięki temu zaś, że Bill miał zabandażowane oczy, nie mógł podziwiać spektaklu, jakim było wejście roju meteorytów w atmosferę Ziemi i dlatego nie oślepł po tym widowisku jak wszyscy pozostali. A tryfidy, z premedytacją chlastające ludzi po oczach, jakby tylko czekały na ten moment…

„Uznajmy, że posiadają inteligencję; wówczas mamy nad nimi tylko jedną istotną wyższość: wzrok. My widzimy, a one nie. Zabierzmy nam wzrok, i cała wyższość znika. Jest jeszcze gorzej: nasza pozycja staje się gorsza niż ich, ponieważ są przystosowane do życia bez wzroku, a my nie”.

Nieliczni widzący i znacznie liczniejsi ślepcy próbują przetrwać w świecie po katastrofie, organizując się na różne, czasem moralnie wątpliwe, sposoby. Dniem i nocą osaczani przez tryfidy, dziesiątkowani przez zarazę, zachowują irracjonalną wiarę w „ratunek z Ameryki” (jak my wszyscy zresztą):

„- Amerykanie będą tu przed świętami Bożego Narodzenia – powiedziała przyjaciółka Stephena.

– Słuchaj – cierpliwie tłumaczył Coker. – Odłóż na razie Amerykanów do przechowalni, dobrze? Spróbuj wyobrazić sobie świat, w którym nie ma żadnych Amerykanów; potrafisz to zrobić?

Dziewczyna wlepiła w niego wzrok.

– Ale muszą być – powiedziała”.

Z atakiem roślin mamy też do czynienia w kapitalnej „Inwazji porywaczy ciał”. W powieści Finneya roślinni przybysze z Kosmosu kradną ludzkie ciała, powoli zastępując nasz gatunek i zaprowadzając swój porządek. U Wyndhama Ziemia staje się jednym wielkim łowiskiem: tryfidy tysiącami osaczają pozamykanych w domach ocalałych, czają się w zaułkach, przydomowych ogródkach, rozbijają szyby w oknach, napierają na płoty. W tej atmosferze nieustannej czujności i wszechobecnego zagrożenia pozbawieni swego najważniejszego zmysłu ludzie muszą na nowo uczyć się podstawowych czynności: wytwarzania narzędzi, uprawy ogródka, zdobywania jedzenia.

„Nie jest łatwo powracać myślami do tamtych dni. Musimy być teraz bardziej samodzielni. Ale wtedy wszystko odbywało się rutynowo, wszystko było ze sobą powiązane. Każdy z nas tak sumiennie odgrywał swoją małą rolę w odpowiednim miejscu, że łatwo było pomylić przyzwyczajenie z prawem natury i stało się to bardziej niepokojące, kiedy ta rutyna została jakoś naruszona. (…) Patrząc wstecz na ówczesny porządek rzeczy, zakres tego, czego nie wiedzieliśmy i czego nie chcieliśmy wiedzieć o naszym codziennym życiu, jest nie tylko zdumiewający, lecz także w jakimś sensie trochę szokujący. Na przykład nie wiedziałem prawie nic o tak zwykłych sprawach, jak dociera do mnie jedzenie, skąd pochodzi świeża woda, jak moja odzież została wykonana, jak system kanalizacyjny miast zapewnia mieszkańcom zdrowie”.

John Wyndham, uważany przez Stephena Kinga za „ najlepszego pisarza science fiction, jakiego kiedykolwiek wydała Anglia” (z małym zastrzeżeniem w postaci „być może”), stworzył pesymistyczną dystopię o kataklizmie, który prawdopodobnie wcześniej czy później sami ściągniemy sobie na głowy – w taki czy inny sposób („Uważam, że to jest nieprzekonujący zbieg okoliczności, że spośród tysięcy lat, w ciągu których mogła się pojawić ta niosąca zniszczenie kometa, dzieje się to zaledwie kilka lat po tym, jak udało się na satelitach umieścić broń, nie sądzisz? Myślę, że stąpaliśmy po tej linie przez jakiś czas, biorąc pod uwagę, co się może wydarzyć, ale prędzej czy później stopa musiała się usunąć”). Jak podkreśla Margaret Atwood („Pisanie utopii” w: „Ruchome cele. Eseje umyślne z lat 1982 – 2004”, Warszawa 2021), dystopii nie należy mylić z literaturą science fiction: chociaż akcja w obu gatunkach osadzona jest w przyszłości, science fiction opowiada o zdarzeniach, które nie mogłyby wydarzyć się w dzisiejszym świecie (kolonizacja Marsa na przykład), tymczasem dystopie opisują coś, co może się zdarzyć choćby jutro – to ponure ostrzeżenia, „cienie, które teraźniejszość rzuca na przyszłość”. Mądrzejsi o tę wiedzę (i pandemiczne doświadczenia) sięgnijcie po powieść Wyndhama i przeczytajcie ją uważnie.