„Tyle niesamowitości! Wiedźma, pajęczyny, wróżki!”

Zanim zaczniemy czytać książkę, musimy przebrnąć przez cztery strony rekomendacji z blogów. „Fantastyczna historia”, „uczta wyobraźni”, „błyskotliwa i śmiała”, „piękna i zarazem refleksyjna opowieść”, „wyjątkowa przygoda” – z każdą rekomendacją mój apetyt na „Iora” rósł. Zaczęłam więc lekturę z nastawieniem więcej niż pozytywnym i trzymałam się go kurczowo gdzieś tak do sto czterdziestej szóstej strony, kiedy to przyznałam w końcu, że albo król jest nagi, albo ja jestem ślepa.

„Ior” opowiada historię dwunastoletniej Wiktorii, dziewczynki spragnionej przygód, i jej młodszego brata Artura. Dzieciaki wraz z rodzicami przeprowadzają się do Irlandii i już pierwszego dnia owiewa je jakiś tajemniczy dym z wykładziny, po czym trafiają do Krainy Młodych, w której „dwie wyjątkowe kobiety walczą o władzę”. W owej krainie znajduje się obóz z uprowadzonymi dziećmi, a Wiktoria i Artur są wybrańcami, którzy mają ten obóz wyzwolić.

„Ior” pełen jest dziwnych miejsc, dziwnych stworzeń i dziwnych słów, ale to nagromadzenie dziwności mnie akurat w lekturze przeszkadzało, pogłębiając wrażenie niekontrolowanego chaosu. Ni z gruszki, ni z pietruszki pojawiają się łopatologiczne przesłania, a tekstowi brakuje spójności – takie skakanie od zdania do zdania jak z kwiatka na kwiatek. Nie dałam rady wciągnąć się w tę historię, co mnie początkowo zaniepokoiło (bo przecież skrupulatnie przestudiowałam te wszystkie rekomendacje). Koniec końców uznałam jednak, że przy tylu pochwalnych recenzjach mój słabiutki głosik nie będzie dla autora nawet upierdliwym kamyczkiem w bucie i odłożyłam „Iora” na półę. Z ulgą.