Przewodnik po fascynujących światach ulubionych książek, czyli ekscytujące literackie podróże w przepięknej oprawie.

„Zapraszamy na podróż w przeszłość, na wyprawę do światów równoległych, w głąb przestrzeni kosmicznej; poznaj dystopijne krainy i przemierzaj baśniowe miejsca na grzbietach niesamowitych istot!”

Takiego zaproszenia nie mogłam odrzucić. Rzuciłam się na ten „Atlas” jak zakupoholicy na wyprzedaż w Black Friday.

Na początek dystopijny Londyn Orwella („niezbyt popularny kierunek nawet wśród amatorów samobójczych myśli”), czyli „trzysta sześćdziesiąt sześć dni ciemności, manipulacji, permanentnej inwigilacji i represji politycznych”. Czytanie i pisanie – stanowczo zabronione.

„Wiatr podrywający betonowy pył chłoszcze miasto, ale wichury i śmieci wirujące w powietrzu nie zwalniają cię z obowiązku uczestnictwa w publicznych wiecach, roznoszenia materiałów propagandowych i przygotowywania transparentów (zwłaszcza jeśli wylądujesz tu podczas Tygodnia Nienawiści)”.

Poszarzała od urzędniczej harówki (do dziewięćdziesięciu godzin w tygodniu) i wyposzczona czytelniczo, z ulgą pożegnałam wszystkowidzącego Wielkiego Brata i udałam się w poszukiwaniu odrobiny prywatności do samego wnętrza Ziemi, gdzie podziwiałam melancholijne krajobrazy i szczątki prehistorycznych zwierząt. Następnie erupcja lawy wystrzeliła mnie prosto do Krainy Oz, która dla Amerykanów jest tym, czym Narnia i Hogwart dla Brytyjczyków.

By móc odwiedzić Nibylandię, musiałam wyrazić chęć przyłączenia się do piratów, ponieważ nie załapałam się ani w kategorii wiekowej (wyłącznie dzieci), ani w etnicznej (wyłącznie rdzenna ludność Ameryki). Fabrykę Czekolady Willy`ego Wonki zwiedziłam na gapę, gdyż nie miałam Złotego Talonu. Z zębami zabarwionymi na zielono, plując w sześciu kolorach, pobiegłam za królikiem o różowych oczkach, by przez jego norę przedostać się do Krainy Czarów, gdzie przed domem Marcowego Zająca wypiłam herbatę (gorzką!) i wreszcie pozbyłam się mdłości.

Następnie podążyłam śladem heretyckich uczonych, którzy odkryli światy równoległe, najlepiej widoczne na Północy, w blasku Zorzy. Przebudziłam się w Limbhadzie, sekretnej kryjówce unoszącej się między Ziemią a Idhunem, planetą o trzech księżycach i trzech słońcach. Pogrążony w wojnach Idhun miał do zaoferowania tyle turystycznych atrakcji, że rajskie plaże wyspy Lilliput przywitałam z ulgą, choć od uczty z sześciu sztuk wołu i czterdziestu baranów grzecznie się wymówiłam. W gospodzie dla osób wielkich rozmiarów nadrobiłam zaległości w spaniu, zbierając siły na podróż do Ziemiomorza, archipelagu złożonego z ponad stu wysp. Z wyspy Roke, na której mieści się szkoła magii, teleportowałam się do Camelotu, stolicy sławnego królestwa Artura. W całej Brytanii czekały na mnie tysiące najróżniejszych perypetii, ale najlepsze było to, że dotarłam dopiero do połowy „Atlasu”. Kolejne strony już kusiły pobytem w Hogwarcie, Gotham, Panem, Shire i Westeros, zachęcały do wizyty na planecie B-612 i w Londynie z czasów Sherlocka Holmesa, obiecywały zakwaterowanie w Obozie Herosów i w Willi Śmiesznotce…

A co z miejscami, których nie ma w „Atlasie”? Z Zielonym Wzgórzem, Doliną Muminków, z przemierzanym przez stracharza Hrabstwem i z wypełnionym potworami stanem Maine? Co z Ankh-Morpork i z kapitalnym Światem Dysku? Są jeszcze setki miejsc, czekających na odkrycie, gdyż ludzka wyobraźnia nie ma granic, a czytanie to podróż, która nigdy się nie kończy. Na szczęście.