Nawiedzone domy, wiedźmy, ghule, wilkołaki, żywe trupy i inne monstra upchnięte na stu siedemnastu stronach (co wiele mówi o technice pisarskiej Guya N. Smitha).

„Wszystko było ponad wszelkie pojęcie niedorzeczne”.

Guy N. Smith pisał swoje krótkie „scary stories” w drodze do pracy – i to widać. Jego teksty to raczej pomysły, szkice opowiadań, które mogłyby zachwycać, gdyby tylko poświęcił im więcej czasu. Smith potrafi przykuć uwagę czytelnika pierwszym zdaniem, lecz już w kolejnych zmierza prosto do finału, nie pozwalając rozsmakować się w atmosferze, co wywołało we mnie uczucie niedosytu: niby jazda fajna, pędzimy na złamanie karku, ale co trzy strony zmieniamy przystanki. W efekcie marginesy lektury upstrzyłam jedynie pełnymi zdumienia pytajnikami i wykrzyknikami.

Urynkowienie tego gatunku literatury doprowadziło do intensywnego eksploatowania pisarzy, których nazwiska stały się rozpoznawalną marką: liczyła się przede wszystkim wydajność, regularne dostarczanie treści przyciągających uwagę czytelnika i sprawiających mu frajdę. To tłumaczy, dlaczego opowiadania Smitha są tak proste, nieskomplikowane fabularnie, niemal pozbawione artystycznej ekspresji („Jeden zwięzły pomysł, szybkie rozwinięcie i konkluzja” – jak zauważa w przedmowie Rafał Głuchowski). Anita Has-Tokarz w studium „Horror w literaturze współczesnej i filmie” zestawia wręcz twórczość Guya N. Smitha z twórczością Stephena Kinga, by udowodnić tezę, że pojemny gatunek horroru mieści w sobie zarówno dzieła bezwartościowe, kiczowate, jak i takie, które „pretendują do miana kultowych, zarówno pod względem artystycznym, jak i ideowym”. Nietrudno się domyślić, którą grupę reprezentują utwory Smitha. Sam autor nie przejawiał zresztą większych ambicji:

„Wszystko, co można powiedzieć, to że dostajesz to, co widzisz. Nie mam żadnych pretensji, aby stać się czołowym autorem i nigdy nie miałem. Opowiadam dobrą historię a wielu czytelników mówi mi, że moje książki ich bawią. Mają to robić”.

Najmniej ubawiłam się podczas lektury opowiadania „Warszawska wiedźma”, w którym paradetektyw Marek Sabat walczy z zagrażającym przyszłości Polski złem, wcielonym… w kobietę. Przeszkadzał mi styl opowiadania, momentami bliższy tekstom propagandowym niż opowieści grozy:

„W Polsce – co kiedyś przy ognisku opowiadał mu Troy – znany jest mit, że wilk chroni swe otoczenie, przybywając na pomoc, kiedy jest zagrożone. Cóż, pomyślał Sabat, w tym momencie Polska z pewnością jest zagrożona, zagrożona rządami trzech aparatczyków, chcących powrotu do dawnych złych czasów”.

Podobała mi się natomiast „Piekielnica” z jej kapitalnym, zwięzłym wstępem („Cała wieś obawiała się jednej, wątłej staruszki mieszkającej w odosobnionej chacie. A potem zaczęli umierać ludzie”). Świetna była również „Wyspa żywych trupów”, nawiązująca do popularnych na Haiti opowieści o wykorzystywaniu zombie do pracy fizycznej na plantacjach. Przypadł mi do gustu także „Dom Mordu”, którego akcja rozgrywa się w przygnębiającej, sypiącej się ruderze, „siedzibie przeklętych, gdzie śmierć żyła, a żywi bali się wchodzić”.

Tym, co pozytywnie zaskakuje podczas lektury opowiadań, jest pomysłowość autora: Guy N. Smith dobrze wiedział, czego oczekują jego czytelnicy, i w swoich prostych, „nastawionych na szok i przerażenie historiach” (to znowu Rafał Głuchowski) wykorzystywał bogatą rekwizytornię gatunku, sięgając po różne jego odmiany. Niedosyt, owszem, pozostaje, ale nudzić nie będziecie się na pewno.