Bill Bryson szaleje po Europie. Tego nie możecie przegapić.

„W Ameryce latałem często, ale rzadko widywałem z okien samolotu cokolwiek oprócz złotych pól uprawnych wielkości Belgii, krętych rzek i czarnych autostrad, które były cienkie jak ołówek i proste jak naprężony drut. Miałem wrażenie, że jeśli solidnie wytężę wzrok, to znad Kansas zobaczę Los Angeles. Tutaj jednak krajobraz był tak doskonały i uporządkowany jak zabawkowa kolejka. Wszystko takie zielone, takie zwarte, takie schludne, takie czarujące, takie… europejskie. Powaliło mnie to na kolana i do tej pory się nie podniosłem”.

Pierwsze wrażenia na temat Europy Bill Bryson zawdzięcza starym filmom, które ukazywały brukowane ulice, sklepy na rogu z dzwonkiem nad drzwiami, skromną przytulność domów, uroczą staroświeckość tak różną od nowoczesnego krajobrazu autostrad i galerii handlowych. Ta ożywiająca różnorodność uwodzi go najbardziej: poszukuje różnic w kulturach poszczególnych krajów i w charakterach ich mieszkańców, często potwierdzając prawdziwość funkcjonujących stereotypów; zwiedza muzea i lokalne atrakcje, próbuje (lub nie) miejscowych potraw, ocenia życzliwość kelnerów, a przy tym przekomicznie komentuje wady i zalety życia w Starym Świecie – wielokulturowym, barwnym, cudownie niejednorodnym. Wspomina też wrażenia ze swojej pierwszej podróży do Europy, podczas której towarzyszył mu znany z „Pikniku z niedźwiedziami” Stephen Katz, i porównuje je z obecnymi, często sarkając na postępującą makdonaldyzację, która wypiera lokalny koloryt.

„Wszystko było takie żywe, wyraziste i nowe. Czułem się jak osoba, która po raz pierwszy wyszła na zewnątrz. Wszystko wokół było inne: język, pieniądze, samochody, tablice rejestracyjne, chleb, jedzenie, gazety, parki, ludzie. Nigdy wcześniej nie widziałem przejścia dla pieszych z pasami, nigdy wcześniej nie widziałem tramwaju, niepokrojonego chleba (taka możliwość nawet nie przyszła mi do głowy); nigdy wcześniej nie widziałem osoby w berecie, która oczekiwałaby, że zostanie potraktowana poważnie”.

Na dalekiej północy, gdzie w listopadzie słońce tonie w Oceanie Arktycznym i nie wschodzi przez następne 10 tygodni, Bill Bryson uprawia „irlandzki windsurfing” i czeka na zorzę polarną, próbując się w międzyczasie dowiedzieć, jak, „nie licząc podpalania książek telefonicznych, obrażania kelnera i wycia do Księżyca”, spędza się czas w tak niegościnnej okolicy. Po rozgrzewce, a raczej rozziębce w Hammerfest przystępuje do prawdziwego podróżowania, czyli takiego, w którym zmienia się miejsce pobytu. Szybko odkrywa, że w Europie nie znają się na windach, a hotelowe dywany zawsze są brzydkie, za to witryny sklepów niejednokrotnie zachwycają wyrafinowaną kompozycją. Niezmiennie natomiast nie zachwycają maniery Francuzów, którzy najwyraźniej nikogo nie lubią – z wzajemnością.

„Niemców rozstraja ironia, Szwajcarzy nie umieją się bawić, Hiszpanie nie dostrzegają niczego absurdalnego w jedzeniu kolacji o północy, a Włosi nigdy nie powinni się dowiedzieć, że wymyślono coś takiego jak samochód”.

Podczas europejskich wojaży Bill Bryson stołuje się w uroczych belgijskich restauracjach i w bezosobowych lokalach typu sieć Quick („skrót od: Szybko, dawać wiadro, bo zaraz będę rzygał”) oraz unika germańskich potraw o groźnie brzmiących nazwach, ponieważ „podczas podróży przez kontynent, którego mieszkańcy dobrowolnie spożywają języki, nerki, końskie mięso, nogi żab, wnętrzności i kiełbaski z zakrzepłej krwi, trzeba zachować wyjątkową czujność”. Czujność przydaje się również we Włoszech, żeby nie zostać ocyganionym przez cygańskie dziecko lub rozjechanym przez włoskiego kierowcę:

„Są za bardzo zajęci trąbieniem, gorączkowym gestykulowaniem, uniemożliwianiem innym kierowcom wciśnięcia się na ich pas, uprawianiem seksu, dawaniem klapsa siedzącemu z tyłu dziecku i jedzeniem sandwicza wielkości kija bejsbolowego, często wszystko naraz. Pieszego widzą więc dopiero w lusterku wstecznym, leżącego bez życia na jezdni”.

Bruksela to obrzydliwe miasto, „aktówkowa stolica Europy”. Jako Amerykanin Bryson z zainteresowaniem przygląda się, „jak najbogatsze kraje Europy z entuzjazmem cedują swoją suwerenność na organ administracyjny, który nie ma nad niczym żadnej kontroli i nie jest przez nikogo rozliczany”. Amsterdam to oaza „wszystkich hipisów, jacy ostali się na tym świecie”, a Holendrzy bardzo przypominają Anglików. Duńczycy z kolei mają tyle radości życia, że wydzielają ją z potem, zaś Austria to najbardziej antysemicki kraj w Europie (choć Wiedeń posiada najpiękniejszą strefę pieszą). W Niemczech Bryson podziwia „ciekawy asortyment dmuchanych lal” i materialny dobrobyt:

„Nie sądzę, żebym kiedykolwiek zdołał wybaczyć Niemcom ich przeszłość. Żeby to było możliwe, musiałbym przestać zadawać sobie pytanie, czy przyjazny stary kelner, który przynosi mi kawę, nie spędził młodości na przebijaniu małych dzieci bagnetem albo zapędzaniu Żydów do komór gazowych. Są rzeczy zbyt potworne, żeby można było je wybaczyć. Z drugiej strony, nie rozumiem, jak można pojechać dzisiaj do Niemiec i choćby na moment uznać, że coś podobnego mogłoby wydarzyć się ponownie. Pomyślałem sobie, że Niemcy stają się nowymi Amerykanami – bogaci, ambitni, pracowici, uświadomieni w sprawach zdrowotnych i pewni swojego miejsca w świecie”.

Dodajmy jeszcze, że wszyscy Niemcy wyglądali kwitnąco i atrakcyjnie, co wprawiło Brysona w lekkie przygnębienie (zwłaszcza kiedy zobaczył swój brzuszek w witrynie sklepowej), jednak nie byłby sobą, gdyby i w tej sytuacji nie dostrzegł plusów („Do dzisiaj dodaje mi otuchy myśl, że w razie ogólnoświatowego głodu wciąż będę się poruszał na własnych nogach, a może nawet grał w tenisa, kiedy reszta z was kipnie”).

„Ani tu, ani tam” opisuje podróż przez Europę schyłku dwudziestego wieku: jeszcze więc straszą kolejki w Bułgarii oraz porażający deficyt towarów. Do Polski autor, niestety, nie zagląda – a szkoda. Chętnie przeczytałabym, jak ocenia nasz narodowy charakter. Jestem też pewna, że polska kuchnia (bigos, flaczki i kiszone ogórki) zrobiłaby na nim piorunujące wrażenie. Choć ubolewam nad tym przeoczeniem, podróż w towarzystwie dowcipnego, korpulentnego Amerykanina, uginającego się pod ciężarem plecaka i własnych romantycznych wyobrażeń, uważam za bardzo udaną. To kolejna książka Billa Brysona, którą polecam z prawdziwą przyjemnością.