Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek oglądają ekranizacje literatury.

„Rozmawianie o filmach jest najdoskonalszym sposobem ich smakowania”.

Tomasz Raczek

Filmowe adaptacje znanych i lubianych książek zawsze wywoływały kontrowersje w gronie czytelników. Jesteśmy bardzo przyzwyczajeni do swoich wyobrażeń, a wizje reżysera niekoniecznie pokrywają się z naszymi oczekiwaniami, choćby z tego prostego powodu, że wszystkim dogodzić się nie da. Ekranizacje najczęściej rozczarowują (wie coś o tym Stephen King), czasem udaje im się dorównać literackiemu pierwowzorowi, a w bardzo rzadkich przypadkach nawet go przewyższyć.

W drugim tomie „Leksykonu filmowego na XXI wiek”, który w całości poświęcony jest ekranizacjom literatury, kilka obrazów uznano za adaptacje wybitne (m.in. „Miasto Boga” Meirellesa, „Niebezpieczne związki” Frearsa, „Ziemię obiecaną” i „Wesele” Wajdy). Całkiem sporo filmów zasłużyło na ocenę dobrą, a nawet bardzo dobrą. Ucieszyły mnie cztery gwiazdki („bardzo dobry”) dla „Jeźdźca bez głowy” Tima Burtona – mam ogromną słabość do tego filmu. „Wieś, po której snują się wieczne mgły, bory o przepaścistych czeluściach, odwieczne drzewa konwulsyjnie poskręcane, siedziby czarownic i potępieńców. Najlepszy i nawet dodam paradoksalnie, że najpiękniejszy horror ostatniego dziesięciolecia” – zachwyca się adaptacją dokonaną przez Burtona Zygmunt Kałużyński. Przywołany cytat jest najlepszym przykładem na nieakademickie, atrakcyjne dla przeciętnego czytelnika podejście autorów do tytułowych „pereł kina”. Zwykle nie spodziewamy się po krytykach filmowych, że zechcą zniżyć się do omawiania czegoś tak pospolitego jak adaptacja komiksu czy literatury grozy, a tym bardziej, że posłużą się w tym celu zrozumiałą, żywą polszczyzną, a nie przeintelektualizowanym bełkotem, wypranym z emocji i jakiejkolwiek pasji. Na tym tle Zygmunt Kałużyński pozostaje krytykiem wyjątkowym: ten amator i miłośnik komiksu o wszelkiego rodzaju filmach – tych ambitnych i nie – rozprawia z zaangażowaniem i przejęciem nastolatka. Jego entuzjazm jest naprawdę zaraźliwy.

Skoro wspomniałam już o adaptacjach wybitnych, dobrych i bardzo dobrych, wypadałoby również kilka słów poświęcić wyjątkowym gniotom. Autorzy „Leksykonu” zalecają, by szerokim łukiem omijać „Quo vadis” w reżyserii Jerzego Kawalerowicza („całkowita artystyczna porażka”) oraz „Wielki tydzień” i „Zemstę” Wajdy („zimna nuda w sztucznym śniegu”). To filmy jednogwiazdkowe, czyli po prostu złe. Gorsze nawet od ekranizacji powieści Stephena Kinga, co mówi samo za siebie.

Mocną stroną „Leksykonu” pozostają streszczenia filmowych fabuł, które czasem bawią lepiej niż niejeden skecz kabaretowy. Spójrzmy, jak Zygmunt Kałużyński opisuje „Udrękę i ekstazę” Reeda, efektowny film o Michale Aniele, tytanie sztuki renesansowej:

„Przez cały czas trwania filmu Michał Anioł maluje Kaplicę Sykstyńską, kłócąc się z papieżem, którego gra z kolei inny popularny aktor Rex Harrison, specjalista od lordów charakterystycznych. Ten znowu jest głęboko zatroskany o wykończenie Kaplicy i ma minę, która mówi: Maluj, bracie, bo tu pojawią się turyści amerykańscy, zaś muszą oni swoje zobaczyć za ten przejazd i bilet wstępu.

Tradycyjnie już „Leksykon” stanowi bogate źródło wielu dziwnych informacji, niekoniecznie z filmem związanych, choć tych jest, oczywiście, najwięcej. Dowiemy się więc, jaką wyrafinowaną potrawę spożywa arcyplayboy, yuppie i seryjny morderca w jednym, czyli Patrick Baterman, bohater „American Psycho”; na czym polega sukces Stephena Kinga; ile zdań musi mieć western, żeby uchodził za przegadany (powyżej trzydziestu); dlaczego kino skandynawskie to nie popcorn („nie polega na łykaniu powietrza”); jakie sensacje towarzyszyły realizacji „Frankensteina” z 1930 roku; czy piękny umysł musi być chory i dlaczego Einstein nie powinien chodzić z Russellem na zakupy. Zanotujemy sobie, że koniecznie musimy zobaczyć, jak będąca pod wpływem halucynogennej orchidei Meryl Streep rozmawia przez telefon (do swojej listy dodałam jeszcze urokliwe angielskie krajobrazy w „Carringtonie” oraz wybuchający wulkan i dżunglę afrykańską w filmie „Kongo”). Zygmunt Kałużyński, który był świadkiem wszystkich tragedii ubiegłego wieku, pięknie wytłumaczy nam, na czym polega różnica między życiem dawnym a obecnym. Ponadto obaj panowie wzbogacą nasze słownictwo, wprowadzając do niego nowe, oryginalne wyrażenia (kult mankietu Armaniego, romantyzm bazarowy, krwawa bebechowa padlina, angielska wizja ze żłobka, gołe sceny prześcieradłowe, promieniowanie samcze nie do odparcia, chirurgia kosmetyczna w dziedzinie historii).

Wszystko to razem czyni z „Leksykonu” lekturę arcyciekawą, dowcipną oraz inspirującą. „Ekranizacje literatury” czyta się równie dobrze jak część poprzednią, poświęconą sensacjom i science fiction. Najlepsza natomiast wiadomość jest taka, że przede mną jeszcze trzy apetyczne, pięknie zaokrąglone tomy.