Szeregowa Zula Hendricks w samozwańczej krucjacie przeciwko ksenomorfom – dla wielbicieli alienów i kosmicznych przygód.

Pierwsza część „Aliens. Bunt” postawiła poprzeczkę wysoko. Dobrej historii towarzyszyły kapitalne, klimatyczne ilustracje. W tomie drugim niektórzy z rysowników trochę dali ciała, jednak opowieść nadal jest wciągająca, a mrożące krew w żyłach sceny z udziałem obcych usatysfakcjonują najbardziej wybrednych czytelników.

Po tym, jak Zula Hendricks przeżyła nalot Marines na kosmiczną stację paliwową opanowaną przez obcą formę życia, jej dwuosobowa drużyna powiększyła się o doktor Hollis, która jest równie mocno zdeterminowana, by oczyścić przestrzeń kosmiczną z ksenomorfów. Doktor Hollis zabiera jednak ze sobą pasażera na gapę. Postanawia wyciągnąć go z siebie i zamrozić, a następnie badać, by poznać słabe punkty ksenomorfów (mają takie?). Na sypiącym się statku pojawia się w ten sposób dorodny egzemplarz prawdopodobnie najbardziej niebezpiecznej kosmicznej istoty – marzenie korporacji Weyland-Yutani. Wtedy dochodzi do awarii Europy, a że nieszczęścia lubią chodzić parami, statek zostaje zaatakowany przez piratów. Korporacja obiecuje dezerterom bezpieczny przelot na Ziemię oraz immunitet – w zamian za ich drogocenny ładunek.

„-Zagryzienie zębów i powrót na Ziemię to nie problem. Jest nim Obcy. Po tym wszystkim, co przeszliśmy… jak możemy go ot tak oddać? Nie możemy. I nie oddamy. Wykorzystajmy go, Zula. Wypuśćmy go z tej zamrażarki. Niech rozerwie tych piratów na strzępy. Przy odrobinie szczęścia zostanie śmiertelnie ranny”.

Historia Briana Wooda doskonale pokazuje chciwość i bezwzględność wielkich korporacji, które nie cofną się przed niczym, by osiągnąć cel. Stawia również pytania o granice człowieczeństwa. Zbuntowany „Davis Jeden” jest dla korporacji tylko nośnikiem danych, mimo iż dokonał w swoim oprogramowaniu znacznych zmian, które sprawiają, że czuje się człowiekiem – i jest nim nawet bardziej niż pozbawieni uczuć, przypominający roboty przedstawiciele Weyland-Yutani. Zula Hendrick widzi w nim przyjaciela – być może jedynego, jakiego miała: „Davis uczynił z siebie lepszą osobę. I ja jestem lepsza dzięki temu, że go poznałam. I pokochałam”.

I wreszcie jest „Aliens. Bunt” opowieścią o najbardziej przerażającej kosmicznej istocie, prawdziwej maszynie do zabijania, niepowstrzymanej i zupełnie innej od wszystkiego, co znamy. Mimo to wciąż znajdują się nieodpowiedzialni i krótkowzroczni ludzie, którzy próbują ją schwytać, by wykorzystać niesamowity potencjał obcych do własnych celów. Nie rozumieją, że pozaziemski stwór nie jest potulnym obiektem badań, lecz prawdziwym zagrożeniem dla nas wszystkich: obcym gatunkiem, zdolnym skolonizować naszą planetę. Widzą w nim potencjalną broń, lecz nie dostrzegają, w którą stronę skierowana jest lufa. Przypominają znanych nam naukowców, których otrzeźwiło dopiero zastosowanie ich „zabawek” w praktyce. Podobnie jak Oppenheimer, twórca pierwszej broni, zdolnej zabić ludzkość, zbyt późno mogą uświadomić sobie, co tak naprawdę sprowadzili na ziemię – a wtedy każdy już dostanie słodkiego, długiego buziaka na dobranoc. I będzie pozamiatane.