Nie każda historia o sierocie, przygarniętej przez potężnych czarodziejów, musi być od razu literackim sukcesem. I ta nim nie jest.

Składniki niby się zgadzają: sierota (jedna sztuka), dobrzy i źli czarodzieje, niezwykły dom, pełen jeszcze bardziej niezwykłych rekwizytów, sporo zaskakującej w książce dla dzieci makabry (nocne majstrowanie przy cmentarnych nagrobkach) oraz Tajemnica. A mimo wszystko nie zaskoczyło. Może nie byłoby takiego rozczarowania, gdyby okładkowe napisy nie zwodziły porównaniami do „Harry`ego Pottera” i „Baśnioboru”, akcją „w najlepszym wydaniu” i statusem powieści „kultowej” – wszystko zdecydowanie na wyrost.

Historia opowiada o poczciwym i zakompleksionym chłopcu, który po śmierci rodziców trafia pod opiekę ekscentrycznego wujka, parającego się czarodziejstwem. W imponującym domu, należącym wcześniej do potężnego i złego czarnoksiężnika, nieustannie tyka ukryty zegar, odmierzający czas do jakiejś bliżej nieokreślonej katastrofy. Niepojętym dla mnie zbiegiem okoliczności tłuściutki i grzeczniutki chłopczyk, zaczytujący się w podręcznikach do historii, z miliona możliwych sposobów na zaimponowanie nowemu koledze wybiera akurat ożywienie zmarłego. Kolejny niesamowity przypadek sprawia, że chłopcy ciemną nocą na niemałym przecież cmentarzu trafiają precyzyjnie (i niezamierzenie, rzecz jasna) na miejsce ostatniego spoczynku paskudnej żony paskudnego czarnoksiężnika.

Problem z „Zegarem czarnoksiężnika” jest taki, że książka ani ziębi, ani grzeje: do ostatniej strony nie poczułam choć cienia zainteresowania opowiadaną historią. Pamiętam doskonale kolejne tomy „Baśnioboru” Brandona Mulla, połykane w jeden wieczór, bo nie mogłam się od nich oderwać (choć rzekomo przeznaczone były dla mojego dziecka…). „Zegar czarnoksiężnika” ma tyle wspólnego z „Baśnioborem”, co lista zakupów z „Lalką” Bolesława Prusa – i jedno, i drugie pisane jest prozą.