Ile razy można zabijać tego samego terrorystę? Zawahają się tylko fani mało realistycznych gier komputerowych. Jonathan Maberry ostrzega jednak, że już niedługo jeden raz faktycznie może nie wystarczyć. Odnoszę wrażenie, że mówi całkiem poważnie.

Autor „Pacjenta zero” potencjalne śmichy-chichy wybija nam z głowy już na wstępie: opisane w książce choroby prionowe są prawdziwe, rewolucyjne systemy komputerowe, zaawansowana broń i sprzęt szpiegowski także. Może nie ma do nich dostępu zwykły Jan Kowalski, ale to nie znaczy, że nie istnieją. Więc mordy w kubeł i trochę pokory, panie i panowie.

Zacznijmy od pytania, kto tak naprawdę rządzi światem? Światem rządzą bogaci socjopaci, którzy dorobili się na nieszczęściu innych. Weźmy na przykład firmy farmaceutyczne, mniej lub bardziej dyskretnie stwarzające popyt na własne towary. Apetyt, jak wiadomo, rośnie w miarę jedzenia, a że współczesny świat uporał się z większością francowatych zaraz i choróbsk, trzeba by wymyślić coś prawdziwie spektakularnego, coś, co napędzi ludzkości porządnego stracha. I wtedy podać lekarstwo na tacy. Nie za darmo, oczywiście.

Kolejne pytanie: czego najbardziej boi się współczesny świat? Współczesny świat najbardziej boi się islamskich terrorystów. Są nieprzewidywalni, nie mają skrupułów i nie przeczytali chyba żadnej konwencji, a nawet jeśli przeczytali, to nie zrozumieli. Nie obchodzą ich w ogóle międzynarodowe porozumienia i regulacje prawne, z jednakowym zapałem mordują więc żołnierzy i dzieci w pampersach. W swoim cv islamski terrorysta posiada trzy niezaprzeczalne atuty, które zwyrodniały właściciel firmy farmaceutycznej mógłby wykorzystać: nienawiść do zachodniego świata, umiejętność infiltracji oraz ciągoty do poświęcenia własnego życia w imię wyższej idei. Religijnej, oczywiście.

Bogaty socjopata nawiązuje więc współpracę z terrorystami, finansuje ich tajne laboratorium i zaciera ręce, obliczając w myślach przyszłe zyski. Z arogancją typową dla warstw uprzywilejowanych lekceważy swoich „barbarzyńskich” wspólników. Tyle w zasadzie wystarczy, by nasza rasa stanęła przed widmem zagłady. I to właśnie sami ludzie – jak zwykle – zgotują sobie ten los.

„Ludzie, którzy są z pewnością dość inteligentni, by to zrozumieć, stworzyli broń tak niszczycielską, że mogłaby unicestwić całą ludzką rasę. A dlaczego? By wspierać swoje poglądy religijne czy polityczne. Gdyby było to działanie jednej osoby, powiedziałbym, że mamy do czynienia z psychozą, uszkodzonym umysłem… ale to przemyślany i staranny plan. Ludzie, którzy biorą w tym udział, mieli dość czasu, by to przemyśleć, by pojąć konsekwencje. A jednak wprowadzili swój plan w życie. (…) Dobrze wiedzą, a jednak ich to nie obchodzi. Jeśli istnieje lepsza definicja kainowego piętna, jeszcze jej nie słyszałem.”

„Pacjent zero” Jonathana Maberry`ego to udany mariaż powieści szpiegowskiej, trzymającego w napięciu thrillera i horroru o zombiakach, przy czym klasycznych scen gore, typowych dla tego ostatniego gatunku, jest w nim najmniej. Dominuje strzelanina. Autor z upodobaniem opisuje zespołowe akcje i indywidualne popisy w walce wręcz, nie szczędzi nam też technicznych szczegółów związanych z bronią, wyposażeniem, nowoczesną technologią, itp. W powieści Maberry`ego znajdziemy również – bardzo przeze mnie lubiane – odwołania do popkultury. Główny bohater, przerażony wizją walki ze sztywniakami, pyta retorycznie, gdzie jest James Bond, agresja żywych trupów wywołuje skojarzenia z filmem „28 dni później”, a ich zdolność do regeneracji – z serią „X-Men”:

„Nasi sztywni mają hiperaktywną zdolność leczenia ran. Nie na skalę Wolverine`a z X-Menów, który błyskawicznie powraca do pełni zdrowia, raczej w stylu opon samochodowych, kiedy napełni się je uszczelniaczem z puszki.”

Jonathan Maberry dwukrotnie otrzymał Nagrodę Brama Stokera. „Pacjent zero” nie jest może wybitną powieścią, ale spośród przeciętnych horrorów o zombiakach wyróżnia się na pewno.