„Co za zwariowane wsioki”.
W położonym na terenach wschodniego Tennessee i Karoliny Północnej parku Narodowym Great Smoky Mountains znajduje się najpiękniejsza na świecie kotlina, „jasna i ciepła niczym miska pełna światła”. A w tej cudnej kotlinie dzieją się rzeczy, od których włos staje na głowie.
„Byli starszymi Kościoła Boga w Górze, jej wujkami i kuzynami z rodu Birchów, a ona była ich Objawicielką”.
Bohaterką powieści jest Stella, którą poznajemy równoległe jako malutką, zagubioną dziewczynkę i młodą, nieco cyniczną i bardzo bezpośrednią kobietę po przejściach. W 1933 roku ojciec przywozi ją do kotliny, w której przyszła na świat, i powierza opiece szorstkiej babki. Stara Motty nie jest zachwycona jej widokiem: „miejska dziewucha” ma delikatne ręce i liznęła nieco szkoły, tymczasem w kotlinie czeka na nią wychodek z katalogiem sprzedaży wysyłkowej oraz agresywna świnia wielka jak hipopotam. I, oczywiście, Bóg w Górze, któremu Stella ma posłużyć za nową Objawicielkę. Motty, zajmująca tę funkcję przed nią, wyraźnie nie jest zachwycona tym faktem, w przeciwieństwie do mężczyzn, którzy z utęsknieniem czekają na nowe objawienia, by interpretować je po swojemu, tworząc podwaliny kolejnej pełnej dogmatów, całkowicie fałszywej religii.
„Wszyscy baptyści czytają Biblię króla Jakuba, nie myśląc o tym, że jeden człowiek zdecydował, co do niej trafi, a czego zabraknie”.
Gdy ponownie spotykamy Stellę, jest rok 1948. Po ucieczce z kotliny zaradna młoda kobieta trudni się produkcją i szmuglem bimbru. Od nawiedzonych kuzynów i wujków trzyma się z daleka, podobnie zresztą jak od Boga w Górze. Jednak śmierć Motty zmienia wszystko: Stella musi wrócić do kotliny, by uratować małą dziewczynkę, kolejną Objawicielkę w rodzie Birchów.
Pierwsze strony „Objawicielki” skupiają się na nakreśleniu tła. Oszczędnymi, celnymi zdaniami autor przybliża nam uroki okolicy, mentalność białych Południowców oraz sytuację kobiet w powojennej rzeczywistości: na krótką chwilę dano im możliwość zarobkowania, ale gdy tylko mężczyźni wrócili z frontu, natychmiast przypomniano im o ich roli posłusznych i potulnych gospodyń domowych. Fakt ten jest istotny dla naszych bohaterek, które w imię męskich ambicji od pokoleń oddawały się Bogu w Górze, płacąc za to swoim zdrowiem psychicznym i fizycznym. Ów tajemniczy bóg początkowo jest niedookreślony i dopiero kolejne okoliczności, odkrywane przez czytelnika w retrospekcjach z 1933 roku, uświadamiają nam w pełni grozę ukrytą za jego kultem. Od tego momentu akcja gna do przodu niczym kobyła Smileya z opowiadania Marka Twaina, która „w końcówce dostawała szwungu, jakby ją co użarło” i „zaczynała sadzić susami, rozrzucając kulasy w górę, do boku i gdzie popadnie”. Efekt jest piorunujący. Po przeczytaniu książki byłam zszokowana, zniesmaczona, zaniepokojona i bardzo ukontentowana. Tak właśnie powinna działać rasowa powieść grozy. Inna sprawa, że po autorze „Wyginaczy łyżeczek” nie spodziewałam się tak klimatycznej, niesamowitej opowieści.
Urzekające piękno parku narodowego, mentalność bogatych białych Południowców, proste życie pędzących bimber „wsioków”, religijny fanatyzm idący pod rękę z rasizmem, szowinizm społeczeństwa urządzonego przez mężczyzn dla mężczyzn, pełen pychy tradycyjny antropocentryzm, a w tym wszystkim przerażające tajemnice rodziny Birchów i budzący grozę Bóg w Górze, którego prawdziwe intencje znają jedynie kobiety o skórze naznaczonej czerwonymi plamami. Trzymającą w napięciu, perfekcyjnie skonstruowaną „Objawicielkę” Daryla Gregory`ego powinien przeczytać każdy miłośnik niesamowitych historii.
Dodaj komentarz