Skąd w nas ta dziwna potrzeba kończenia ze wszystkim, czyli o masochistycznym obmyślaniu sposobów na pierdyknięcie świata.
W historiach o końcu świata „fikcje i fakty mieszają się ze sobą bezczelnie”: nigdy nie można być pewnym, czy to jeszcze zmyślenie, czy już rzeczywistość.
Od roku 515 przed naszą erą, kiedy świat miał się skończyć po raz pierwszy, przez „wielkie rozczarowanie” Adwentystów Dnia Siódmego, oczywisty rok tysięczny, podejrzany rok tysiąc sześćset sześćdziesiąty szósty, aż do czasów współczesnych, w których „świat kończy się praktycznie co roku”, wciąż oczekujemy na napisy końcowe. W ogóle nie zraża nas fakt, że życie lekce sobie waży nasze proroctwa, a Ziemia kręci się niewzruszenie. Nie przestajemy wierzyć, a nawet wierzymy coraz mocniej, że lada moment wydarzy się jakieś wielkie Coś: niemożliwie piękna katastrofa, apokalipsa spadających gwiazd albo choćby zwykły swojski koniec świata.
Zdaniem Macieja Jakubowiaka tę obsesję końca zawdzięczamy religii. Już w biblijnej opowieści o początku świata zawarta jest przecież zapowiedź upadku i końca:
„To genialny w swojej prostocie mechanizm: jeśli coś się zaczęło, to się skończy. I może dlatego wszystkie poważne instytucje, którym zależy na nieśmiertelności – kościoły, imperia, monarchie, patriarchat i kapitalizm – tak skrupulatnie ukrywają swoje korzenie i przekonują, że istnieją od zawsze”.
Również doświadczenie podpowiada nam, że świat kończy się nieustannie („kiedyś to było”, „tamtego świata już nie ma”). Padają imperia, znikają całe cywilizacje, w przeszłość odchodzą dawne obyczaje, na naszych oczach trwa szóste wielkie wymieranie gatunków. Pewnego dnia Słońce pochłonie Ziemię i będzie pozamiatane. Koniec jest nieunikniony, ale i potrzebny: wieńczy dzieło, nadając mu sens (dopiero po finale wszystko staje się jasne). A poza tym, jak powiedział bohater „Drogi” McCarthy`ego, może sprawy lepiej się ułożą, kiedy wszyscy umrą.
Apokalipsa należy do sfery fantazji: widowiskowe i melodramatyczne opisy końca świata najczęściej nie dbają o prawdopodobieństwo, są rozrywką dla spragnionych mocnych wrażeń widzów (istnieje nawet termin „aporozrywka”, ukuty przez Gwendolyn Audrey Foster). Ta fikcja ma jednak całkiem realny wpływ na nasze decyzje: umiejętność wyobrażenia sobie różnych scenariuszy powstrzymuje rękę przed naciśnięciem guzika. Kiedy jedne wizje końca świata odchodzą do lamusa, skutecznie rozbrojone przez naukę, na ich miejscu pojawiają się inne, bowiem katastrofy zmieniają się wraz z nami. Współczesne odzwierciedlają nasze cywilizacyjne lęki: strach przed wojną nuklearną, bronią biologiczną, pandemią, gwiazdami spadającymi nam na głowę (to akurat jest podobno bardzo prawdopodobne).
„Pod koniec I wieku naszej ery kogoś mogło przerażać, że słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew, dzisiaj w takich okolicznościach wyciągamy leżaki, gogle i zimne piwo. Koniec, aby działać, musi się zjawiać ciągle w nowych dekoracjach. To dlatego w opowieściach apokaliptycznych znajdują ujście najbardziej podstawowe i drażliwe intuicje dotyczącego tego, kim jesteśmy, jak traktujemy świat, co chcemy w nim zdziałać, czego się boimy, ale i o co. W skrajnych okolicznościach zbliżającego się końca wyciągamy na wierzch najskrytsze uczucia i podstawowe przekonania. I chyba nie mamy lepszego sposobu na wyrażenie tego, jak bardzo coś jest dla nas ważne, niż opowiedzenie, że kiedy tego czegoś zabraknie, świat się skończy. Apokaliptyczne opowieści więcej niż o końcu mówią o nas samych”.
Pierwszy rozdział książki poświęcił autor „plagom”, czyli wszelakim skutkom rozwoju cywilizacyjnego, prowadzącego do końca natury i końca człowieka. Będzie więc o kryzysie klimatycznym, zniszczeniu natury i warunków do życia na planecie (po raz pierwszy nie możemy zakładać, że nasze dzieci będą miały lepiej), o etycznych wyzwaniach stawianych nam przez sztuczną inteligencję, o wojnie ludzi z robotami, o końcu dotychczasowej ludzkości (droga od humanizmu przez transhumanizm do posthumanizmu), ale też o końcu ludzkości w ogóle (na przykład z powodu ujemnego przyrostu naturalnego). Będzie też o końcu demokracji, która „źle się dogaduje z apokalipsą”, co – zdaniem Jakubowiaka – wykorzystują w swojej retoryce chociażby politycy Prawa i Sprawiedliwości czy Donald Trump (nadzwyczajne czasy wymagają nadzwyczajnych, niedemokratycznych środków), oraz o końcu Polski, ale akurat do tego powinniśmy już być przyzwyczajeni:
„Już w pierwszych klasach podstawówki uczy się przecież, że dopiero co Mieszko i Bolesław Chrobry dokonali tytanicznego wysiłku, żeby Polskę stworzyć, to już po chwili wszystko rozpadło się na niezborne fragmenty. A potem te wszystkie najazdy, potopy, powstania i zabory. Tak jak Inuici mają podobno dziesiątki określeń na różne rodzaje śniegu, tak polskie dzieci mają do dyspozycji cały słownik określeń na znikanie własnego kraju”.
Część druga („Oznaki”) poświęcona jest ludzkim postawom w obliczu końca świata. Przed końcem świata ludzie oswajają nadchodzącą śmierć, sadzą kwiaty, pozostawiają po sobie znaki, kurczowo trzymają się zasad albo idą w tango. Przygotowują się do życia w świecie po apokalipsie (prepersi) albo rozpamiętują przeszłość. Odtwarzanie przeszłości to, zdaniem Jakubowiaka, podstawowy mechanizm naszej współczesnej kultury, nazywanej przecież kulturą nostalgii. Żyjemy w czasie melancholii i powrotów do przeszłości, w czasie, w którym „współczesność stała się obcym krajem”, jak pisze w „Retromanii” Simon Reynolds. Triumfalny powrót płyt analogowych, kontynuacje lub nowe wersje kinowych hitów z dwudziestego wieku, dodawanie zarysowań i ziarnistości do cyfrowych zdjęć w celu upozorowania ich naturalności, tęsknota za autentycznością, ale też poczucie bezpieczeństwa płynące z odkrywania na powrót czegoś znanego, z powtarzania przeszłości, w której jeszcze żyliśmy naprawdę, mając przed sobą jakąś przyszłość. Jak zauważa cytowana przez Jakubowiaka Ewa Bińczyk, „kondycja moralna antropocenu to kondycja niepowetowanych strat, utraconych szans, utraty planety, utraty przyszłości”. Dziś żyjemy rozpamiętywaniem, a technologia, paradoksalnie, stała się naszym wehikułem do podróży w przeszłość. Filmy, seriale („Stranger Things”), gry, moda, muzyka, literatura, design żerują na naszej nostalgii, zamieniając ją w miliardowy przemysł.
I jest jeszcze śmierć – koniec pewny, nieunikniony. Nasze prywatne małe apokalipsy, gdy wraz z odchodzącą matką kończy się znany, bezpieczny świat, a zostaje już tylko swoje do przeżycia („ale to swoje życie i tak już będzie życiem bez matki”). Z każdą śmiercią bliskiej osoby umiera jakaś cząstka nas samych i tak już będzie aż do naszej własnej śmierci („Opłakujemy naszych zmarłych do końca, póki do nich nie dołączymy. Nie potrwa to długo” – Rieff).
Dziwna jest ta książka: niepokojąca i przygnębiająca, wypełniona przykładami z powieści, filmów, seriali i gier komputerowych („Internat” Serhija Żadana, „Jasność” Mai Wolny, „Era supernowej” Liu Cixina, „Ostatni brzeg” Nevila Shute`a, trylogia „MaddAddam” Atwood, „Starość aksolotla” Dukaja, seriale „Czarnobyl” i „Stranger Things”). W pierwszej części naładowana informacjami i teoriami naukowymi, w drugiej bardziej chaotyczna i refleksyjna, w zakończeniu zaś osobista i melancholijna, jakby nastrój końca świata na koniec i autorowi się udzielił, czemu dziwić się przecież nie można. W końcu każdy z nas będzie miał swój koniec („Każdemu jego koniec świata”), la fin, finito, kurtyna (oklasków, najczęściej, brak).
Dodaj komentarz