Kontynuacja „Armagedonu dzień po dniu” to obiad przyrządzony według sprawdzonego przepisu, z dołączoną do rachunku niespodzianką, która ma zaintrygować i zachęcić do zakupienia kolejnego tomu.

„Witaj z powrotem i zamknij drzwi na klucz…”

Dziennik bohatera zaczyna się dokładnie tam, gdzie się urwał w części pierwszej. J.L. Burne nie traci czasu na fabularne ekscesy i – jak na byłego żołnierza przystało – konsekwentnie zmierza od punktu A do punktu B, koncentrując się na praktycznych stronach życia po apokalipsie. Te survivalowe przyczynki dla mnie, baby, były na dłuższą metę męczące, ponieważ nie znajduję nic fascynującego w opisie działania takiego czy śmakiego karabinu, jednak potrafię zrozumieć, że wśród sporej grupy czytelników może to budzić entuzjazm. Bawiła mnie również śmiertelna powaga i skrupulatność autora, który precyzji mógłby uczyć zegarmistrza: „Wstałem z łóżka, wypiłem parę litrów wody (na przestrzeni kilku godzin) i poprzeciągałem się trochę”.

Tym, co najbardziej interesuje mnie w opowieściach postapo, jest obraz zmian, jakie zachodzą w świecie i w nas samych po globalnej katastrofie. Historie postapokaliptyczne obnażają bezlitośnie kondycję współczesnego człowieka – słabego, wątłego, oderwanego od natury i całkowicie uzależnionego od „dobrodziejstw” cywilizacji: prądu, hałasu, gotowych posiłków na wynos, wody w kranie. Pokazują też, jak niewielkie znaczenie mają wypracowane przez nas zasady, gdy w grę wchodzi przetrwanie: pierwotne instynkty bardzo szybko biorą górę nad wpojoną przez cywilizację kulturą. Silniejsi niewolą słabszych, wykorzystując ich tak, jak w średniowieczu wykorzystywano zwierzęta (w zmodyfikowanym młynie grupa zwyrodnialców przyczepia żywego, poranionego człowieka do kieratu młyna, by zachęcić nieumarłych do chodzenia w kółko). Zaskakuje tempo, w jakim zwykłe, proste, cywilizowane rzeczy stają się dla ludzi coraz bardziej obce („W szybkim tempie zbliżamy się do epoki żelaza”). W nowej rzeczywistości nasze nabyte na uniwersytetach umiejętności okazują się nieprzydatne. W starciu z innymi wygrywa brutalność i fizyczna siła. Świat znowu staje się niebezpiecznym miejscem, pełnym drapieżników (i nie tylko zombie mam tu na myśli). Za dnia trzeba się skradać, a nocą szukać kryjówki. Poczuciu zagrożenia nieustannie towarzyszą tęsknota za normalnością i potrzeba nawiązania kontaktu z innymi ocalonymi. Przy prawie trzystu milionach nieumarłych, krążących po kraju hordami i w pojedynkę, napotkanie żywego człowieka zakrawa na cud, podobnie jak cudem jest utrzymanie się przy życiu.

„Nadal żyjemy, ale nasze położenie przypomina sytuację pacjentów podpiętych pod aparaturę podtrzymującą życie. Tacy ludzie żyli na pożyczonym czasie i byli skazani na śmierć. Z nami jest tak samo. Prędzej czy później statystyka się o mnie upomni. Pytanie tylko, kiedy”.

W drugiej części bohater – jako najwyższy stopniem żołnierz – przejmuje dowodzenie nad Hotelem 23 i resztkami wojska, po czym wykonuje różne misje. Podczas jednej z nich helikopter się rozbija. Jedynym ocalałym z wypadku jest nasz oficer, który samotnie przemierza setki kilometrów, by wrócić do „domu”. Po drodze spotyka dość powolnych, ale niebezpiecznych w grupach nieumarłych i superśmiercionośne napromieniowane zombiaki, które są szybsze, wytrzymalsze oraz inteligentniejsze. Od pewnego momentu towarzyszą mu też odjechane wynalazki tajemniczej grupy Remote Six, wyprzedzające o lata świetlne całą ziemską technikę (to ta niespodzianka, o której wspomniałam we wstępie).

„Więcej niż wygnanie” to solidna kontynuacja solidnej porcji postapo zaserwowanej w powieści „Armagedon dzień po dniu”. Wprowadza kilka nowych wątków, ale najbardziej zaskakuje końcową sugestią, dotyczącą możliwego pochodzenia pacjenta zero (i jednocześnie zaawansowanego sprzętu, którym dysponuje grupa Remote Six). Wszystko wskazuje na to, że w trzeciej części J.L. Bourne postanowił wreszcie zaszaleć. Nie ukrywam – jestem zaintrygowana.