Tempo rozprzestrzeniania się zarazy jest naprawdę przerażające: ledwo dotarły pogłoski o jakimś wirusie szalejącym w Chinach, a już hordy żądnych mięcha zombie pukają do drzwi mieszkańców Ameryki.

Przeciętny obywatel nie zdąży się nawet porządnie zastanowić, ale oficer lotnictwa marynarki wojennej USA zaledwie po siedmiu dniach od informacji o chińskim „wirusie” zaczyna gromadzić butelkowaną wodę „i tego typu produkty”.

Oto, co znaczy wojskowe przeszkolenie.

Książka J. L. Bourne`a „Armagedon dzień po dniu” ma formę pisanego na bieżąco dziennika, co sprawia, że odnosimy wrażenie, jakby wszystko działo się wokół nas, tu i teraz. Kompozycja jest celowo nieco chaotyczna, relacje z codziennych wydarzeń mieszają się z opisami uczuć i emocji. Zapiski urozmaicają schematy, rysunki, zdjęcia, fragmenty komunikatów, podkreślenia i wyróżnienia. Wszystko to razem powoduje, że opowiadana historia brzmi bardzo realnie i wiarygodnie. Gdyby to puścić w eter, odpowiednio dramatyzując i podkręcając napięcie, ludzkość mogłaby się znowu nabrać, tak jak wtedy, gdy atakiem Marsjan w swoim radiowym słuchowisku postraszył ją sugestywnie (zbyt sugestywnie) Orson Welles.

Wspomniane już wojskowe doświadczenie głównego bohatera sprawia z kolei, że książkę odczytywać możemy również jak instrukcję postępowania (krok po kroku, dzień po dniu) w przypadku pandemii zombie. Instrukcję, dodajmy, całkiem fachową i konkretną, bowiem karierę wojskową ma za sobą także autor książki, który doskonale wie, o czym pisze, kiedy za pośrednictwem bohatera serwuje nam szczegółowe survivalowe wskazówki. Ja byłam pod wrażeniem. Kraty do samodzielnego montażu do zabezpieczenia okien na parterze, dwudziestolitrowe baniaki z wodą, zapas amunicji (bo farciarz jest wojskowym i ma broń), deski, stalowe kotwy, mocowania i śruby do zbudowania rygli przy drzwiach, pięćdziesiąt puszek z różnymi rodzajami zup, jednorazowe maski na twarz, agregat prądotwórczy, wanna napełniona wodą i natychmiastowe wprowadzenie racjonowania sobie żywności, chociaż jeszcze nie wiadomo, co się tak naprawdę dzieje. Po jakimś czasie czytelnik zgodzi się, że główny bohater to osoba wyjątkowo zaradna i przezorna, jednak podczas lektury pierwszych stron książki łatwiej go wziąć za przewrażliwionego histeryka, którego niepokojąca sytuacja w Chinach skłania do zakratowania okien i magazynowania zapasu wody w wannie. Śmiesznie by było, gdyby okazało się, że to tylko jakaś odmiana grypy… .

Oczywiście, nie o takim wirusie tu mowa, bo żadna grypa, nawet najpaskudniejsza, nie zamieni człowieka w żywego trupa. No, chyba że w przenośni, jeśli zechcemy w ten obrazowy sposób określić nasze dalekie od doskonałości samopoczucie podczas choroby. Co innego jednak męczyć się z gorączką i katarem, a co innego galopować – w godzinę! – na łono Abrahama i z powrotem tylko po to, by następnie do usranej śmierci (tym razem ostatecznej) wieść monotonną egzystencję, której jedynym celem jest człapanie za żywymi z nadzieją na chapsnięcie solidnego gryza.

I na koniec jeszcze jedna rzecz: w każdej ekstremalnej sytuacji, kiedy świat staje na głowie i przestają obowiązywać ustalone zasady, prędzej czy później znajdzie się wielu takich zwyrodnialców, którzy dla ocalonych będą większym zagrożeniem niż wszystkie żywe trupy razem wzięte. Aż chciałoby się sparafrazować Gogola: kogo najbardziej się boicie? Samych siebie najbardziej się boicie. I słusznie, bo jest się czego bać.